niedziela, 25 maja 2014

"I don't believe in love" rozdz. XIII

   Po dość długiej przerwie, nareszcie jest kolejny rozdział :) Więc łapcie i cieszcie się wszyscy :) 
***
     W jednej chwili poczułem, jakby ktoś uderzył mnie w twarz. Cała krew odpłynęła z głowy i chyba gdzieś wyparowała, bo straciłem czucie w każdej kończynie. Wpatrywałem się nieprzerwanie w gościa, nie poruszywszy się nawet na centymetr. James, James, James... Do cholery, kim jesteś? Co robisz tutaj? Dlaczego Gerard patrzy na Ciebie w ten sposób?
     Próbowałem przypomnieć sobie cokolwiek, co mogłoby mi pomóc. Choć to wszystko zdawało się trwać ułamki sekund, mój mózg pracował na najwyższych obrotach. Powracałem do każdej naszej wspólnej rozmowy z Gerardem, odtwarzałem każdą jego wypowiedź, przypominałem sobie każde jego słowo po kolei, wyszukując w nim tego jednego imienia.
    James.
     Zakochałem się w pewnym chłopaku. Nazywał się James. (…) Byliśmy przyjaciółmi. Zawsze mówił, że nigdy się nie rozstaniemy. Że nigdy mnie nie opuści. (…) Przed pewną dyskotekę wyznałem mu to. Że jest dla mnie kimś więcej niż przyjacielem. Powiedział, że on tego nie czuje, ale to zostanie między nami. Dlaczego nie poznałem się na nim wcześniej?
     To nie mogło tak być. Nie w ten sposób. To nie mógł być on, ten sam pieprzony James. Ten który go zranił, który doprowadził to tego wszystkiego! Czyżby teraz stał przed nim, przede mną? O tak, zwyczajnie, najnormalniej w świecie, świdrując nas swoimi lśniącymi oczami.
     - Gerard, tyle się nie widzieliśmy.
     Stanąłem bokiem, by móc jednocześnie widzieć blondyna i Gerarda. Mojego Gerarda, do cholery! Dobrze wiedziałem jednak, że tak nie jest. Nie miałem do niego ani odrobiny, ani najmniejszego ułamka prawa. Musiałem przywyknąć do tego, ale to nie było łatwe w żadnym stopniu.
     Kolejny raz to wszystko uderzyło we mnie ze zdwojoną siłą. Wiadro niewidzialnej wody wylało się na mnie, wybudzając z tego przedziwnego letargu. Zamrugałem oczami, nareszcie zdolny do jakiegokolwiek ruchu. Choć mogłem sądzić, że to coś pomoże, że w ten cudowny sposób James się rozpłynie, to przecież dobrze wiedziałem, że tak się nie stanie.
     Gerard bezgłośnie wpatrywał się w blondyna. Po prostu stał, on również nie ruszył się z miejsca. Dla niego musiało to być jeszcze gorsze niż dla mnie. Przecież mnie nic nie łączyło z tym obcym mężczyzną. A jego? Tyle cholernych wspomnień o których chciałby zapomnieć. A teraz on śmiał zjawiać się w jego domu.
    - Przyszedłem nie w porę?
     Blondyn wyglądał na naprawdę zmartwionego. Zdawał się wzrokiem przepraszać za swoją obecność, lecz jednocześnie wydawać by się mogło, że jedyne czego pragnie, to paść w ramiona Gerarda.
     Może chciał go tylko i wyłącznie przeprosić? Ale czy przeprosiny były wystarczające? Za ten cały ból? Mogłem nazywać to jak chciałem, tak naprawdę nie miałem pojęcia o ich relacji, o tym, co jeden zrobił drugiemu, o tym co ich łączyło.
     Słońce uderzało w moją twarz, próbując dać mi do zrozumienia, że to nie moja sprawa. Że to ja powinienem czuć się nie na miejscu. Ale tak bardzo nie chciałem opuścić w tamtej chwili czerwonowłosego, że to pokonało dumę.
     - Przepraszam, jeśli przeszkadzam, przyjdę później-
    - Nie. - Gerard odezwał po raz pierwszy, od tej chwili.. Długiej, czy krótkiej? Mogła trwać kilka sekund a może i godzin, to wszystko zlewało się w jedność. - Zostań.
     Ten głos. Jego głos. Niepewny i łamliwy. Szczery i niski. Spojrzałem na niego, choć wprawdzie bałem się, co zastanę w jego oczach. Strach, miłość, ból? A może wszystko w jednym? Boże, tak bardzo nie chciałem, aby cierpiał. Obiecałem mu, że go obronię. Że przy mnie będzie bezpieczny.
     Wpatrywał się w Jamesa jak w obrazek. Owszem, widziałem w Gerardzie miłość ale strach i ból gdzieś zniknęły, zastąpione błyskiem w jego oczach. I nawet nie zauważyłem, jak w środku zacząłem zwijać się z zazdrości. Na mnie nigdy nie spojrzał w ten sposób, to tego blondyna raczył tym spojrzeniem, którego pragnąłem.
     James, usłyszawszy Gerarda, natychmiast się wyprostował. Nie dziwiłem się Gerardowi, że patrzył na niego jak na objawienie pańskie, bo było na co patrzeć. Był naprawdę przystojny. Ta przystojność zwyczajnie owiewała go jak złoty pył, czarując wszystkich dookoła, by z każdą kolejną sekundą mogli znaleźć w nim coś piękniejszego.
     - Mówisz poważnie, Gerard?
     Błękitne tęczówki zalśniły tym blaskiem, który przed chwilą widziałem u czerwonowłosego. Coraz bardziej czułem się jak stary pies, w czasie kiedy rodzinka zafunduje sobie młodego szczeniaka. Czy w ogóle mogłem się tak czuć? Nie należałem do rodziny Gerarda, nie ważne jak bardzo tego chciałem. Nie miało znaczenia to, jak szczęśliwy czułem się w jego towarzystwie. To, że kiedy go widziałem, serce zatrzymywało się na moment, by za chwilę zacząć bić trzy razy szybszym tempem. To, że kiedy był blisko całe moje ciało wypełniały endorfiny, jakby wszystko inne, które się nie liczyło, zniknęło.
     Jakkolwiek żałośnie to brzmiało, patrząc na tego chłopaka, na te rozwichrzone w nieładzie, czerwone włosy, na szmaragdowe oczy, w których próżno było doszukiwać się odcieni szarości, na malinowe, rozchylone usta, których już chciałem posmakować i trzymać na sobie ten smak na zawsze, czułem się zakochany. Tak, zakochany. Cudownie szczęśliwy, wniebowzięty.
     Kochałem go.
     Kocham go.
     A teraz mogłem to stracić. Cholera, przecież sam Gerard powiedział, że nie możemy być razem. Ale powiedział również, że jak tylko wyjedzie to zapomni, że istniałem. A jednak. A jednak jesteś tutaj, Iero, jako jego przyjaciel. I to oznacza, że jesteś zobowiązany go chronić. Przed wszystkim, co mogłoby go zranić. Przed całym Złem tego świata.
     James. Był również ten pieprzony James. To on był przerastającym mnie problemem. I to na niego nie mogłem nic poradzić. Nie mogłem nic poradzić, na miłość, którą widziałem w ich oczach. Nie ważne, czy chciałem czy nie, to już nie była moja sprawa.
    Spojrzałem na Gerarda, kiedy to on pokiwał powoli głową, wciąż nie spuszczając wzroku z blondyna. Kilka kosmyków opadło mu na czoło i kolejny raz tak bardzo chciałem podejść i delikatnie odgarnąć te niesforne włosy za ucho. Musiałem, po prostu musiałem stamtąd odejść, uciec, wybiec, zapaść się pod ziemię, w jakikolwiek sposób zniknąć i zostawić ich samych. Gołym okiem było widać, że obaj tego właśnie chcą. A ja co? A ja nie potrafiłem się ruszyć.
     Czułem się tak, jakbym przeszkodził w najbardziej intymnym momencie, jaki mógł mieć miejsce na świecie. I wtedy to do mnie dotarło. Że tylko przeszkadzam. I kolejny raz tego dnia, to wybudziło mnie z otępienia, które co chwila nawiedzało moje ciało.
     - Gerard, ja już- Chyba- To znaczy- Mam tylko na myśli, że-
     Policzki płonęły mi żywym ogniem, każda kropla krwi zaczęła wrzeć a każdy mięsie stracił jakby swoje neurony i nie odczuwał już nic. Nie potrafiłem ułożyć logicznego zdania. Język plątał się, tak jak plątały się słowa w umyśle. Wyrazy traciły swoje znaczenie a zdania jakikolwiek logiczny sens, wszystko zostało zastąpione pustką.
     Jego wzrok spoczął na mnie. Prawie nieznacznie uniósł kącik ust a ten blask w oczach nie zniknął. I choć może była to kwestia sekund, milisekund, nanosekund, nie ważne, potrzebowałem tego. Potrzebowałem tej nadziei, że i na mnie może spojrzeć w tej sposób, jak powietrza. I to światło w tych zielonych tęczówkach, było jedynym światłem jakie widziałem. Jedynym, jakie mogłem widzieć. I pustka znowu wypełniła się nadzieją, szczęściem, nierównym biciem serca i tym nieznanym mi uczuciem, które wypełniało moje wnętrze.
     Ale on zrozumiał nawet tę moją pokręconą mowę.
     - Jasne. Odprowadzę Cię. - rzekł powoli, ruszając się z miejsca ociężale, na co i ja poruszyłem się odruchowo.
     Po chwili stał tuż przy mnie, czułem jego zapach, który znałem na pamięć. Zapach na tyle unikalny, na ile wyjątkowy jest Gerard Way. Uniosłem na niego wzrok, ponownie szukając tego cudownego światła. Ale jego oczy zgasły ponownie, jakbym nie zasługiwał na jego obecność przy mnie.
     W jednej sekundzie przypomniałem sobie jego wzrok, kiedy walczyliśmy na jego łóżku, kiedy ściskał moje nadgarstki a nasze twarze dzieliła zdecydowanie niebezpieczna odległość. I choć nawet nie wiedziałem, o co była nasza walka, to dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że to spojrzenie, którym darzył Jamesa... Widziałem je już wcześniej. Dlaczego zrozumiałem to dopiero wtedy?
     Patrzył tak na mnie wtedy na jego łóżku. Patrzył tak wtedy w nocy, przy moim samochodzie, kiedy mokre od deszczu kosmyki przykleiły się do jego czoła. Patrzył tak na mnie wtedy, kiedy wyznałem mu miłość na peronie. Kiedy śpiewałem piosenkę, którą on zaśpiewał mi kiedyś.
     Nie widzisz, co ze mną robisz? Chce być Twoim straconym chłopcem. Ostatnią szansą, lepszą rzeczywistością.
     I choć wtedy w jego spojrzeniu widziałem zimno, jakim cudem nie dostrzegałem tego lśnienia w tych zielonych tęczówkach? Co się stało, że to nagle jakby wróciło i uderzyło we mnie jak japoński pociąg z zawrotną prędkością? Dlaczego teraz, a nie kiedy indziej?
     Ale teraz były puste. A może znowu nie dostrzegam tego blasku? Może to Gerard tak dokładnie go ukrywa? Nie, to by było za wiele. Musiałem, tak zwyczajnie na świecie musiałem zrozumieć, że nic nigdy między nami nie będzie. To skończone.
     Nie zauważyłem, kiedy znaleźliśmy się przy moim samochodzie a ja nieprzerwanie wpatrywałem się w jego oczy. Serce pompowało krew coraz i coraz szybciej, ale ogień na skórze jakby ustąpił czemuś, czego nie mogłem zrozumieć. Za często ogarniały mnie uczucia, których dotychczas nie znałem i dzięki którym odlatywałem w jakby inną rzeczywistość.
     - Dziękuję.
     Zorientowałem się, że ja sam to powiedziałem, dopiero kiedy brwi Gerarda uniosły się lekko, a czoło zmarszczyło nieznacznie.
     - Za co?
     - Dobrze wiesz. - słowa wypływały ze mnie samoistnie, jakby mówiła je całkiem obca osoba. Nie panowałem nad nimi, a jednak wydobywały się z moich ust, brzmiały moim głosem, jak gdyby nigdy nic. - Nie chcę się narzucać. - oh, dobre sobie. I mówię to ja. Albo ktokolwiek w moim imieniu. - Ale naprawdę chcę, abyś wrócił do Newark. Proszę Cię. Jeśli nie chcesz dać mi szansy, daj szansę chociaż temu miejscu.
     I to ostatnie zdanie, jakby dotknęło Gerarda w samo serce, bo drgnął, chyba sam nie zdając sobie z tego sprawy. Nie mówił nic, a ja byłem prawie pewien, że w jego głowie przewija się moja wypowiedź. Wiedziałem, że powinienem już jechać. Ale musiałem się z nim pożegnać a nie miałem pojęcia jak. Zwykłe „cześć”? Przecież tak nie mogło być. Uścisk dłoni? Objęcie? Cholera, co miałem zrobić?
     Czerwonowłosy spuścił nagle wzrok i pokiwał głową, chyba bardziej do samego siebie, niż do mnie. W jednej chwili zaczął wyłamywać sobie palce u dłoni. Słyszałem jak strzelają mu malutkie kosteczki, ale nie chciałem mu tego przerywać. Była jego kolej na odpowiedź, a jeśli jest nią cisza lub strzelanie palcami, nie miałem wyjścia, jak tylko ją zaakceptować.
     Ale tak cholernie chciałem poczuć jego ciepło i najzwyczajniej w świecie się do niego przytulić. Musiałem odgonić tę myśli, gdy spojrzał na mnie a tym razem jego oczy lśniły. I znowu nie wiedziałem co o tym myśleć. 
     - Wszystko będzie dobrze, prawda, Frankie?
     Było to bardziej stwierdzenie, niż pytanie. Jakby był pewien, że przecież wszystko będzie wspaniale, wystarczy tylko to powiedzieć a tak właśnie się stanie.
     - Oczywiście-
     W połowie mojej odpowiedzi, nagle oderwał się od maski auta i w mgnieniu oka zniknął po drugiej stronie ulicy. Więc to wszystko? Tylko tyle? „Prawda, Frankie?” i koniec?
     Zatrzasnąłem drzwi i zacisnąłem drżące ręce na kierownicy. Nie miałem najmniejszej ochoty patrzeć na leżący obok telefon. I tak wiedziałem co tam zastanę, ale nie to zaprzątało moje myśli. Przynajmniej 50 nieodebranych połączeń od: Mama.
     Wszystko będzie dobrze.
     Wszystko będzie dobrze.
     Wszystko będzie dobrze.
     Gerard tak powiedział. Nie ma więc wyjścia, żeby było inaczej.
     Na samą myśl o tym, usta samoistnie wyciągnęły się w uśmiechu.

    Będzie dobrze. 

niedziela, 4 maja 2014

One shot: "The Drug In Me Is You"

Krótki shot, by odwrócić moją uwagę od bierzmowania. Napisany szybko i szybko sprawdzany. Mam nadzieję, że się spodoba :)

***
The Drug In Me Is You

  Dlaczego pamiętam całe moje poprzednie życie jako rozmyte wspomnienia? Ahh, no tak. Może dlatego, że to było kilka miesięcy temu, przed tym wszystkim. Przed moją próbą dostania się do armi umarlaków. Przed pobytem w jebanym szpitalu, na terapii, która nic mi nie mogła pomóc. Ze mną było już okay, już dawno było w porządku. Znalazłem powód, by żyć. Znalazłem sens mojego istnienia, by ciągnąć je dalej.. Nikt nie mógł mi go zabrać.

  Czasem ludzie mają wysokie wzniesienia i niskie upadki. W tamtym czasie było ze mną słabo. Naprawdę słabo. Wszystko nagle stało się czarno-białym filmem, bez słów, bez dźwięku, bez uczuć. Nie, nie usprawiedliwiam się. To była moja wina, ciągle jest.

  Udało mi się i jest już lepiej. Jestem zwycięzcą, wygrałem to coś o czym inni mogą marzyć przez całe życie. Wygrałem szczęście.

  Odwróciłem wzrok od mojego szczęścia, spoglądając na drzwi baru. Naszego baru, do którego tak często zaglądaliśmy. Czy tu wszystko się zaczęło? Nie pamiętam, lecz tak bardzo bym chciał. Nigdy nie będę już w stanie przypomnieć sobie jego oczu, jego dotyku, tego wszystkiego przed tym, co się stało.

  Poczułem muśnięcie jego dłoni po moim nadgarstku. Delikatnie i powoli. Jak na dżentelmena przystało. Jakby prosił o ten dotyk, jakby czekał na pozwolenie. A ja się nie zgodziłem. To tak cholernie dziwne. Byliśmy parą.. Parą? Dziewczyna, chłopak, rzyganie tęczą, te sprawy? Nie, chyba nie. Po prostu łączyło nas coś, czego obaj nie umieliśmy wyjaśnić. Kochałem go? Czułem to dziwne podniecenie, gdy o nim myślałem, gdy był blisko, gdy słyszałem jego głos, gdy czułem jego zapach, gdy patrzyłem na jego nagie ciało. Tylko ten uśmiech, rozświetlajacy jego twarz potrafił sprawić, że i ja stawałem się szczęśliwszy.

  Niby byliśmy razem, lecz nigdy nie trzymaliśmy się za dłonie. Coś blokowało ten dotyk. Ja? On? Coś. Zdawało sie, że złączenie naszych rąk to ten jeden krok za daleko. Nie byliśmy na to gotowi, albo po prostu nie chcieliśmy być. Bałem się, że ten głupi dotyk mógłby zniszczyć to co między nami było. Dziwne, bo nawet sami nie potrafiliśmy zdefiniować, jakim uczuciem było to, które nas łączyło.

  Stchórzyłem kolejny raz. Może jednak powinienem spróbować? Wsunąłem obie dłonie do kieszeni bluzy, próbując uspokoić serce i resztę niezdecydowanego ciała. Spojrzałem na niego, lecz może tak naprawdę to tego spojrzenia się bałem? Te duże, ciemno złociste oczy, wpatrywały się we mnie, częsciowo przysłonięte kruczoczarną, potarganą przez wiatr czupryną.

  - Jesteś pewny, że chcesz to zrobić? - spytałem cicho, szybko podnosząc wzrok na drzwi, od których dzieliło nas niewiele ponad metr,

  - Zrobić co?

  Choć nie patrzyłem już w jego stronę, dobrze wiedziałem, że teraz uśmiecha się, że ma uniesioną brew w ten uroczy sposób. Znałem ten głos, bliski śmiechu. Nie ironicznie, lecz jak najbardziej szczerze.

  - Wejść tam. Ze mną – przerwałem na chwile, nie odrywając wzroku od miedzianej klamki ciemno czerwonych drzwi. - Ty i ja. Razem.

  - Way, przecież obiecałem

  Nie mówił tego zgryźliwie, ale w sposób w jaki obydwaj lubiliśmy się przedrzeźniać. Tak bardzo często przybierał postać obojętnego Franka, który boi się przyznać do swoich uczuć. Lecz ja znałem prawdę. Mnie nie mógł oszukać. Wiedziałem jak czuł się ze mną i jak ja czułem się z nim. Tu fałsz nie miał prawa bytu.

  Przypomniałem sobie, że tak właściwie było. Obiecał mi to. Na samą myśl o tym, chciałem się śmiać i jednocześnie zniknąć gdzieś w cieniu. Szczerze, choć odwiedzało mnie wiele osób, tylko jego wizyty wyczekiwałem przez każdy, cholerny miesiąc.

***

  Podniosłem nogi na łóżko, a o kolana oparłem głowę. Objąłem je rękoma, starając się zmniejszyć zajmowane miejsce na tyle, ile to było możliwe. Nie chciałem tam być, chciałem się stamtąd wydostać! On był daleko, lecz czekał na mnie. I choć już nie żył w strachu, choć podobno przyznał się kim jest, był sam.

  To nie mogło być w ten sposób. Nie mogłem tak tego czuć. Potrzebowałem go, potrzebowałem go bardziej i bardziej każdego dnia. Chciałem czuć go blisko siebie, choć on był daleko. To nie mógł być koniec.

  - Way, masz gościa.
Usłyszałem niewyraźny szmer przez drzwi. Spojrzałem w ich stronę, nawet nie licząc, że za chwilę zobaczę jego posturę. Skuliłem się, przygotowując na rozmowę pełną kłamstw i fałszywej miłości z rodziną. Tylko z nim czułem się prawdziwie. Tylko on nie kłamał. Nigdy nie mówił, że wszystko będzie wspaniale.
Lecz jednak... To nie dłonie matki oplotły się wokół mojego ciała. To nie oddech brata czułem na skórze.

  - Tęskniłem
  Podniosłem wzrok na autora jednego słowa, które przywrociło mnie do życia. To był on, prawdziwy on. Przy mnie. Objął mnie lekko, za każdym razem bał się zrobić to mocniej. Nie byłem ze szkła, lecz on traktował mnie jak porcelanową lalkę. Ale lalkę, którą kocha.

  Wszyscy inni witali mnie pytaniem, dlaczego próbowałem to zrobić. On nie. Mówili, że tu mi pomogą. On nie. Kłamali, że bedzie okay. On nie. Stali w odległości, jakbym był chory. On nie. Bali się mnie dotknąć, mimo iż nie byłem trędowaty. On nie. On nie był mną wystraszony, swoją bliskością starał się mnie naprawić. Zebrać rozsypane kawałeczki w jedną, posklejaną całość. Próbował dać mi iskierkę nadziei, że jestem wart więcej niż mi się zdaje. Był zbyt zakochany, by odpuścić.

  Przeniosłem wzrok na jego przytulne usta. Chciałem do nich sięgnąć, wpić się w nie zachłannie. Chciałem być tylko jednym, który mógłby nad nimi panować. Prawdą było, że ledwie opanowywałem drżenie własnych warg.
Spowolniłem swój oddech, by zrównać z jego. Uspokajał mnie tym, że tu był. Nie były mi potrzebne pigułki, stosy kolorowych tabletek.

  - Serio? - wyszeptałem, prawie nie wydając z siebie żadnego głosu. Ale to nie było niezbędne, i tak mnie rozumiał.

  Pokiwał głową w odpowiedzi. Czas leciał, lecz my trwaliśmy w innej, własnej rzeczywistości. Ja, on. Objęci, szukaliśmy własnej drogi, małej wskazówki by znaleźć swój czas.

  Po jakiejś chwili, dłuższej czy krótszej, nie ma znaczenia, wstał, odbierając mi źródło ciepła i bezpieczeństwa. Spojrzałem za nim, przerażony, że to wszystko mogło być tylko wymysłem mojej chorej głowy.

  - Nie zostaniesz ze mną? Je... Jesteś wszystkim, czego potrzebuję.

  Odwrócił się, wyginając usta w tym lekkim uśmiechu, za który oddałbym wszystko. Jednak nic nie mówił, mi zostawił tę część. Może miał rację, może potrzebowałem powiedzieć mu, co tak na prawdę czuję. Ale nie byłem w stanie wygłosić mu teraz przemówienia, nie potrafiłem paść mu do kolan, wyznając kim dla mnie jest.

  - W środku mojego chaosu, byłeś jedynym poukładanym kawałkiem.

  Podszedł do mnie i schylił się do mej głowy. Czułem jego spokojny oddech, owiewający moją twarz. Jego usta delikatnie przylgnęły do mojego czoła. Oderwały sie od niego równie szybko, jak go dotknęły.
Było jeszcze coś, o co musiałem zapytać.

  - To prawda, że przyznałeś się, że jesteś gejem?

  Bałem się, że może mnie źle zrozumieć, chociaż niczego takiego nie miałem na myśli. Martwiłem się o niego i czułem się winny, bo to ja w pewnym sensie wymusiłem jego wyznanie.

  Kolejny raz pokiwał głową. Bał się słów, albo nie miał nic powiedzenia.

  - To było tego dnia, kiedy znaleźli Cię leżącego w pieprzonej krwi – spoglądał prosto na mnie. Czy jako jedyny nie czuł się nie na miejscu, wspominając tamtą noc? - Pamiętasz, powiedziałeś mi, że ludzie, którzy żyją w kłamstwie i strachu, nie mogą tak naprawdę żyć?

  Tym razem to ja przecząco pokręciłem głową. Nie pamiętałem, zdawało się to być wspomnieniem nie moim, lecz opowieścią obcej osoby.

  - I wyszedłeś. Zostawiłeś mnie. Miałeś rację, dupku, mówiąc, że musiałem to zrobić już dawno temu. Tyle, że ja się bałem, Gerard, bałem się. A potem musiałem zapić swoje szczęście bycia wolnym człowiekiem – zaśmiał się, tego dźwięku potrzebowałem. - Następnie... Dostałem ten telefon. Wtedy dowiedziałem, że Ciebie może nie być.

  Schyliłem głowę i skurczyłem się jeszcze bardziej, choć moje myśli zdawały się rozsadzać ten pokój. Nie wyobrażałem sobie, jak by wieść o mojej śmierci wyglądała z punktu widzenia rodziny czy Franka. Sądziłem, że tak będzie dla nich lepiej, że nie będzie kolejnego obciążenia.

  Dzieliły nas centymetry, jednak żaden nie chciał się odsunąć. Tak było okay, tak było wspaniale.

  - Gerard, Ty uczyniłeś mnie wolnym.

Jego złociste oczy płonęły czymś, co zdawałem sie widzieć pierwszy raz w życiu. A może widziałem już wcześniej, gdy spotkaliśmy się pierwszy raz albo gdy pierwszy raz zostałem u niego na noc?
Wymienialiśmy się ciszą jak zabawką. Raz to on milczał, raz ja nie chciałem mu przerywać. Ale nie mogłem tego już znieść.

  - Czyli.. Jak wyjdę, będziemy mogli razem pokazać się publicznie?

  - Jako jebana para? - uniósł brew, na twarzy zagościł zmieszany uśmiech.

  Wzruszyłem ramionami.

  - Obiecuję. Jak tylko Cię wypuszczą, wyjdziemy gdzieś – przerwał, by spojrzeć prosto w moje oczy. - Razem.
Odwrócił się i przeszedł do drzwi. W ostatniej chwili zerknął na mnie.

  - Naprawdę za Tobą tęskniłem, głupku.

Obaj się zaśmialiśmy, lecz gdy tylko zamknięto za nim drzwi, ucichłem, licząc dni do końca mojej odsiadki.

***
  - Więc w takim razie wchodzimy, Iero?

  Przewrócił oczami. Wydawało się, że mówią "nie mam wyjścia", a uśmiech cieszył się tą całą sytuacją.
Otworzył drzwi i weszliśmy do baru. Odzielnie, bez rąk, bez dotyku lecz razem, tworząc jedną całość.

  - Gerard, tak miło Cię widzieć! Nareszcie w domu, huh?

  Witali mnie ludzie, którzy zdawali się być mi obcy, jednak musiałem udawać, że są moimi przyjaciółmi. Oni też za mną tęsknili? Mówili, że to mój dom, lecz dla mnie nie było tak już od dawna.

Usiedliśmy przy którymś ze stolików w kącie. Kelnerka przyniosła nam piwo na koszt firmy, życząc mi powrotu do zdrowia i szczęścia. Czy tak mają celebryci, ich zna każdy a oni czują się obco na tym świecie?

  - Czemu zawsze siadasz naprzeciwko mnie? - spytałem wprost, układając się wygodnie na podwójnym, skórzanym siedzeniu, które schowane było w cieniu przed resztą baru.

  Napotkałem jego zdziwiony wzrok. Kąciki jego ust lekko zadrgały, próbował nie wybuchnąć śmiechem pełnym sarkazmu.

  - Czemu zawsze zadajesz takie głupie pytania? - wypił łyk napoju, odwracając wzrok ode mnie. Ja wciąż wpatrywałem się w niego, czekająć na odpowiedź. Przewrócił oczami. - Żebym mógł z Tobą rozmawiać, do cholery, nie wiem!

  Uśmiechnąłem się do siebie, choć mógł mnie wziąć za głupiego za pytanie o takie rzeczy. Po chwili zaśmiałem się na głos, czego chyba nie powinienem robić. Zdawał się być wyprowadzony odrobinę z równowagi.  
  - Uważasz, że to zabawne?

Pokiwałem głową, sięgajac po swoje piwo.

  - Chodź tu. Usiądź przy mnie. - uśmiechnąłem się kolejny raz, tym razem szerzej.

Westchnął, lecz widziałem to, że tak naprawdę tego chciał. Mógł udawać bezuczuciowego dupka, którego uwielbiałem, ale wiedziałem, że w środku gnieździ się mnóstwo uczuć, które boją się wyjść na wierzch. Efekt lat ukrywania się przed ojcem i głównie przed sobą.

  - Chyba sobie, kurwa, żartujesz. Masz zamiar przytulać się, jak jebana dwunastolatka?

  Nie odpowiedziałem, chciałem zostawić to jemu. Bez słowa więcej przesunął powoli swoje piwo w moim kierunku i usiadł sztywno obok mnie. Uderzyłem go w ramię, próbując go w jakiś sposób rozlużnić. Kto tu zachowywał się jak dwunastolatka? Był spięty, więc przysunąłem się do niego, kładąc dłoń na jego udzie. Spojrzał na nią zdziwiony, jego oddech natychmiast przyspieszył. Przygryzł wargę, zaciskając dłoń na szkle.

  Podniosłem na niego wzrok. Był taki idealny, lśniąco biały, z ciemnymi włosami, które opadły na czoło, z błyszczącymi, piwnymi oczami. Uniosłem drugą dłoń w kierunku jego twarzy i przyłożyłem do policzka, kciukiem gładząc kącik ust. Spoglądał na mnie i oddychał ciężko, niepewny mnie i równie niepewny siebie.
Tak bardzo pragnąłem go teraz pocałować. Już tyle czasu minęło odkąd czułem smak jego ust. Jedyne, o czym mogłem myśleć to moment, któremu nie mogłem zapobiec.

  Wyciągnąłem głowę do niego, delikatnie łącząc nasze stęsknione za sobą usta. Jedną dłonią obejmowałem jego szyję, drugą, drżącą, trzymałem na policzku. Wszystko zdawało sie być pełne romantyzmu i uczuć. Czułem jego niepewny dotyk na moich plecach. Jego palce, powoli jeżdzące po wystających kręgach. Nie potrafiłem już przestać, nie mogłem i nie umiałem się od niego oderwać. To był nasz moment. Zaczynało się robić agresywnie, jakby od naszego pocałunku zależało przetrwanie całego świata. Jakbyśmy musieli to zrobić jak najlepiej, bo innej okazji już więcej nie będzie.

  Nie chciałem aby cokolwiek nam przerwało. Jednym ruchem wskoczyłem mu na kolana, odsuwając stolik kawałek dalej. Szarpał moją koszulkę na plecach, nerwowo jeździłem dłońmi między jego włosami. Obaj nie wiedzieliśmy co już sie dzieje, to wchłonęło nas tak bardzo, że zapomnieliśmy, że nie jesteśmy sami. Jednak mimo to, jego usta nadal nie odepchnęły moich, on nie odepchnął mnie. Musieliśmy zafundować reszcie baru niezłe show.

  Zimne dłonie Franka wsunęły się pod moją koszulkę, za każdym razem, zjeżdżając coraz i coraz niżej, zsuwając moje jeansy. Kolejna fala dreszczy przeszła przez całe moje ciało. Wyciągnąłem dłoń z jego włosów. Podciągnąłem koszulkę odrobinę wyżej, oparłem dłoń o jego nagą już pierś.

  Zdawało mi się, że słyszałem jego stłumione jęki, jednak nadal nie mogłem przestać. To nie był pocałunek. To było coś.. więcej. Powoli zaczynało mi się kręcić w głowie, czułem, że muszę się oderwać bo bardziej niż jego potrzebuję w tej chwili powietrza. To mówił mi organizm, ale serce kazało mi zostać. Co tam powietrze, kiedy on był ze mną. Nareszcie ze mną, tak w pełni szczerze.

  Powietrze wygrało. Oparłem głowę o jego czoło, oddychając głęboko, tak jak i on. Życiodajny tlen wypełniał nasze płuca od nowa. Objąłem jego szyję ramionami, jego dłonie nadal czułem w okolicach nerek. Mógłbym trwać w takiej pozycji do końca świata, na jego kolanach, szczęśliwy na wieki.

  Nie miałem sił by wymówić chociażby jedno słowo. Frank miał podniesiony na mnie wzrok i szeroki uśmiech na twarzy. Musieliśmy odpocząć. Unosiłem się tak, jak i jego klatka piersiowa.

  - Cholera, Way, to było całkiem ostre. - jęknął mi do ucha.

  Musnął moje usta z delikatnością jaką okazuje się najcenniejszym eksponatom. Jego dotyk jak piórko, sprawił, że wszystko zdawało się być tylko snem.

  Próbowałem zejść z jego kolan i usiąść obok. Gdy tylko uniosłem się odrobinę, złapał za moją dłoń i przyciągnął do siebie, bym usiadł w poprzedniej pozycji. Dopiero po chwili wlepiłem wzrok w nasze złączone dłonie i wtedy zdałem sobie sprawę, co się stało. Frank zacisnął swoje szczupłe palce, gdy podniosłem na niego wzrok.

  - Czy to znaczy, że - nie pozwolił mi dokończyć.

  - Zamknij się, głupku.

Uniósł nasze złączone dłonie do góry.

  - Kochasz mnie - szepnąłem.

  Spojrzałem na dłonie, tak bardzo nierozdzielne. Już nie było tego strachu, który czuliśmy wcześniej. To stało się szybko, nie zdążyłem odmówić tego dotyku. A teraz... Teraz to po prostu trwało. Wcześniej nie zdawałem sobie, sprawy jak wiele to znaczy i jak cholernie przyjemne to jest. W tamtej chwili czułem jego ciepło i prawdę, to nierealne uczucie, które nas łączyło, którego byłem pewny jak nigdy wcześniej. Wiedziałem, że mnie kocha, choć nigdy nie usłyszałem tego z jego ust. Nie musiałem, to co robił wystarczało.

  Podniósł na mnie pytający wzrok dopiero po chwili, jakby przez ten czas analizował moje słowa. Może próbował znaleźć wymówkę, że tak wcale nie jest, może sam bał się przyznać, że tak właśnie jest.

  - Możesz w to nie wierzyć. Ale ja widzę to w Twoich oczach. Tu nie ma kłamstw.

  Wsunął dłoń w moje włosy, przyciągając twarz do swojej. Znowu poczułem jego spragnione usta na moich wargach. I wtedy wszystko zaczęło się układać.