Rozdział nic nie wnosi, lalalalala. Mam nadzieję, że uda mi się szybko wstawić wstawic kolejny. Jeśli chcecie :)
Chrzanią mi się czcionki, odstępy i przerwy O.o Przepraszam za literówki i wszelakie błędy, nie mam siły ich sprawdzać. :)
***
Widziałem
przed sobą wszechobecną biel. Rozglądałem się panicznie aż do
chwili, kiedy mój wzrok przyzwyczaił się do tej barwy. Po chwili
zorientowałem się, że znajduję się w pokoju, który cały
wyłożony był białymi płytkami, łącznie ze ścianami i sufitem.
Głowę rozsadzał mi piekielny ból. Upadłem na kolana a wszystko
zaczęło wirować. Spojrzałem przed siebie. Nie wiedziałem co sie
ze mną dzieje, miałem wrażenie że w tym pokoju nie ma grawitacji.
Czułem się jak w turlanej beczce.
Nagle
wszystko zatrzymało się a ból zelżał. Położyłem się na
plecach wpatrując w sufit. Na twarzy poczułem wiatr, nie miałem
pojęcia skąd pochodzi. Rozejrzałem się ale nie mogłem dojrzeć
źródła przeciągu. Nie mogłem nic dostrzec, wszędzie tylko piekielne płytki. Na policzkach czułem czyjś dotyk, wiele rąk, które rozszarpywały całe moje ciało. Zwinąłem się w kłębek i zacisnąłem oczy.
Kiedy je otworzyłem, nadal znajdowałem się w tym samym pokoju. Przypominał mi teraz bardziej celę z ośrodka psychiatrycznego. Przysunąłem się do ściany. I wszystko znowu zawirowało.
Widziałem teraz szare ściany, metalowe łóżko i leżąca na nim, ciemnowłosą postać.
- Kim jesteś? - wyszeptałem, nadal kurcząc się przy ścianie.
Postać podniosła się z zamkniętymi oczami. To był Gerard. Choć młodszy, z czarnymi kreskami wokół oczu, poznałem go. Kiedy podniósł powieki, zobaczyłem, że chłopak pozbawiony był tęczówek.
Właściwie pozbawiony był obydwu oczu, gdyż na ich miejscu widać
było tylko czarne plamy.
Czarnowłosy
Gerard zbliżał się do mnie, z rękami złożonym za plecami. Kiedy
dzielił nas metr, jedną dłoń wyciągnął do przodu. Zauważyłem
w niej tylko mały sztylet, skierowany w moim kierunku. Chciałem
krzyczeć, ale głos uwiązł mi w gardle. Wydobywał się ze mnie
tylko stłamszony jęk.
-
Zniszczyłeś mi życie, Iero. - powiedział bez uczuć.
W
tej samej chwili otworzyły się drzwi, które dostrzegłem dopiero
teraz. Do pokoju weszła pielęgniarka w tradycyjnym stroju. Jedynie
krzyż z jej czapki wściekle migotał.
-
Way, lekarstwa. To ci pomoże. To pomoże wam wszystkim. - wycedziła
swoją regułkę przez zęby.
Way
odwrócił wzrok w stronę pielęgniarki. Wzrok? Czy on w ogóle
widział?
-
Zostaw to i wyjdź. - warknął i znowu spojrzał na mnie.
Tym
razem w dłoni nie miał już sztyletu. Po jego palcach spływała
krew, ciemno czerwona, wyjątkowo gęsta. Tworzyła idealnie okrągłą
kałużę obok moich stóp. Gerard zacisnął dłoń w pięść a
kałuża rozpłynęła się, powoli formując napis 'BOISZ SIĘ
PRAWDY'
Nie
wiedziałem czemu zacząłem krzyczeć.
-
Frank, Frankie obudź sie... - słyszałem ciche wołanie z oddali,
którego echo rozbrzmiewało w mojej głowie.
***
Otworzyłem
oczy. Przez chwilę nie widziałem nic. Jednak wzrok poprawił mi się
szybko, zobaczyłem rozczochrane czerwone włosy i zmartwioną twarz
Gerarda przed sobą.
-
Nareszcie. - westchnął. - Miałeś chyba koszmar.
Pokiwałem
lekko głową. Poczułem jego dłoń na moim czole, oraz skutek tego
dotyku: ciarki na całym ciele. On musiał to chyba zauważyć, bo
szybko ją odsunął. Nie mogłem zaprzeczyć, ten chłopak
działał na mnie w niebywały sposób.
-
Nie masz gorączki... - mruknął. - Co ci się śniło? Krzyczałeś.
-
Krzyczałem? - powtórzyłem cicho.
-
Tak, już nie spałem... - spuścił wzrok. - Nie powinienem w
ogóle zasypiać u ciebie, ale mało co pamiętam z wczorajszego
wieczoru.
-
Nie pamiętasz... - urwałem, nie chciałem, żeby pamiętał o tym
co działo się w barze. Ale mimo to ja ciągle miałem to przed
oczami. Jego spojrzenie, najpierw pełne uczuć, potem takie puste,
wręcz oskarżające. I przypomniał mi się sen, wzdrygnąłem się
na myśl o tej celi, o Gerardzie bez wyrazu, o pielęgniarce i o
krwi. - Boisz
sie prawdy...
-
Co? - Gerard spojrzał na mnie niezrozumiale.
-
Nic, nic... W śnie, tam ktoś to powiedział i tak jakoś...
-
Już wszystko okej. - chłopak uśmiechnął się lekko. - Nie miej
mi tego za złe, ale troche się pokręciłem w kuchni i zrobiłem
śniadanie.
Wykrzywiłem
się tylko, chociaż na celu miałem uśmiech.
-
Dzięki Gee. Ogarnę się tylko i pójdę tam. - powoli wstałem
z łóżka. Czerwonowłosy też wstał i bez słowa wyszedł z
salonu.
Ja
natomiast poszedłem do łazienki. Spojrzałem na lustro i
przymknąłem oczy. Kiedy je otworzyłem, na lustrze zaczęły
pojawiać się krwawe litery. Kolejno: B O I S Z S I E P R A W D Y. Zamrugałem
kilkakrotnie i napis zniknął. Odetchnąłem mocno.
-
To tylko sen, Frank. Tylko sen. - powiedziałem do siebie. - Choćby
nie wiem jak dziwny, to tylko sen.
Umyłem
się i przebrałem. Zatrzymałem się w drzwiach do kuchni, oparłem głowę o framugę i
niezauważony obserwowałem zamyślonego Gerarda przy oknie. Stał
plecami do mnie, co nie zmieniało faktu, że ten widok i tak był
interesujący. Miał na sobie te same ciuchy co wczoraj, rozważałem
pożyczenie mu swoich, ale chyba by sie w nie nie wcisnął. Nie był
gruby, po prostu dość ode mnie wyższy. Ja byłem krasnalem.
Po
chwili odwrócił się do mnie i obdarzył cudownym uśmiechem. Jak
wtedy, raz w barze.
-
Czemu nic nie mówisz? - spytał.
Nic
nie odpowiedziałem, usiadłem tylko przy stole. Gerard zignorował
brak odpowiedzi, usiadł naprzeciwko mnie. Czerwonowłosy sięgnął
tylko po kubek z kawą, powoli przyłożył go do ust, bacznie mnie
obserwując. A ja patrzyłem na niego, nie mogłem się ruszyć ani
nic zrobić. Po prostu oglądałem najpiękniejszy obraz na świecie. Tak,
powiecie, że mówię to tysięczny raz z kolei. Ale cokolwiek by ten człowiek nie robił, było to idealne.
W
końcu oderwałem od niego wzrok i sięgnąłem po kanapkę. Kiedy ją
przeżuwałem, zdałem sobie sprawę, ze musiał dotykać jej
Gerard... Tak, jestem dziwny i zdaję sobie z tego sprawę. Gorąco
uderzyło mi do głowy i nie miałem siły nic przełknąć.
Przemogłem się jednak szybko i pożerałem kanapkę za kanapką.
Zanim zjadłem jedną, drugą trzymałem już w ręce, jakbym bał
się, że ktoś mi je zabierze. Nie patrzyłem na chłopaka, a ten
przyglądał mi się zdziwiony.
-
Długo nic nie jadłeś, kolego? - zaśmiał się a temperatura
mojego ciała podskoczyła
o przynajmniej dziesięć stopni.
o przynajmniej dziesięć stopni.
-
Eeem.. W sumie, to nie... Ale tak jakoś, wiesz.. Wyszło... - z
czego ja się w ogóle tłumaczyłem? Że cholernie smakowało mi to,
co on zrobił?
-
Daj spokój. - oparł się na krześle. - Jedz ile chcesz. - wypił
kawę i odstawił pusty kubek na stole.
-
To ja posprzątam... - zerwałem się, nie mogłem patrzeć na tę
parszywą, cudną buźkę.
-
No co Ty. - Gerard w tej samej sekundzie pojawił się obok mnie. -
Ja posprzątam w ramach rekompensaty za wczorajszą pomoc. Chyba za
dużo wypiłem. Sam bym nie dotarł do domu.
-
Nie ma za co. - powiedziałem cicho, rumieniąc się. - Ale każdy by
się tak zachował, nie jestem jakimś głupim wyjątkiem.
Way
przewrócił tylko oczami.
-
Jesteś wyjątkowy, Frank. - spojrzał na mnie tymi swoimi
przeklętymi, zielonymi oczkami.
Przepraszam
państwa, ale co miał znaczyć ten tekst? Że niby on do mnie
zarywa? Zarumieniłem się kolejny pieprzony raz. I miałem mu
podziękować? Jestem wyjątkowy. Nie jestem regułą. Gerard Way
twierdzi, że jestem wyjątkowy. Miałem ochotę skakać, biegać,
wrzeszczeć, przytulić go i ucałować. A co zrobiłem? Stałem jak
ten baran.
Czerwonowłosy
chyba trochę speszył własnymi słowami, bo nerwowo wkładał naczynia do
zlewu. A
mnie wyrwało coś z zamyślenia. Przecież powinniśmy szykować się
do szkoły. Zerknąłem na zegarek. Jeszcze zdążylibyśmy na
pierwszą lekcje.
-
Nie powinniśmy iść do szkoły? - spytałem po chwili.
-
Co? - Gerard otrząsnął się. - Faktycznie, ale chyba nie mam
ochoty.
-
Drugi dzień nauki a tobie już sie nie chce? - zaśmiałem się.
-
Nie to, że mi sie nie chce. Po prostu wole towarzystwo, które jest
tutaj, niż to które jest w szkole. - powiedział niepewnie.
Myślałem,
że go zabije. Nie, nie potrafiłbym żyć bez niego. Musiałbym i ja
znaleźć wtedy sposób, by być przy nim, z nim. Nie zdawał sobie
sprawy, ile znaczy dla mnie to co powiedział? Że woli mnie od tych
ludzi ze szkoły. To było po prostu niewiarygodne, nie wiedziałem
co o tym myśleć. Znaliśmy się dwa dni a ja byłem od niego
uzależniony. Po tych kilku słowach serce zabiło mi mocniej.
-
Wendy, ucieknij ze mną. Wiem, że brzmię jak wariat. Nie widzisz co
ze mną robisz? Chcę być Twoim straconym chłopcem. -
zaśpiewał, znowu wprawiając mnie w ten stan, w którym istniał
tylko jego głos. -
Ostatnią szansą, lepszą rzeczywistością. Wendy, możemy się
stąd wydostać. Obiecuję, że jeśli zostaniesz ze mną, powiesz
słowo a znajdziemy rozwiązanie.
Przeszedł
mnie dreszcz. Zdębiałem i tępo patrzyłem przed siebie. Co to
miało znaczyć? 'Chcę być Twoim straconym chłopcem...' Brzmiało
jak wyznanie, ale kto wie. Ten tekst, te magiczne słowa, działały
na mnie w niewyjaśniony sposób. Działały na mnie jak ten chłopak.
-
Gdzieś do Nibylandii? - szepnąłem wpatrzony w szklankę.
-
Kiedy tylko chcesz... - odpowiedział szybko czerwonowłosy z czymś
w głosie... Z nadzieją?
Zaczęła
dzielić nas nieprzyjemna cisza, ale nikt nie miał zamiaru jej
przerwać. Baliśmy się powiedzieć cokolwiek, ostatnie nasze
wypowiedzi były idealne, bynajmniej dla mnie. Choć ta cisza nam
przeszkadzała, słowa nie były potrzebne. Nie zawsze są niezbędne.
-
Frank, dziwnie wyszło. Nie to miałem na myśli, jeśli wziąłeś
to za to co myślę, że wziąłeś, to to wcale to nie jest.
Zaśmiałem
się, wywołując uśmiech na zmieszanej twarzy Way'a.
-
Daj spokój. - zapatrzyłem się w jego szmaragdowe, ciemno
seledynowe oczy. Były idealne. Jak piosenka, którą mogłem słuchać
bez końca, jak obraz, który mogłem oglądać raz za razem, jak...
Musiałem się z tym pogodzić. Byłem cholernie zakochany w tym
pięknisiu.
-
A tak właściwie, to mieszkasz sam? - spytał Gerard.
-
Nie, moja mama wyjechała do rodziny. Ma wrócić za kilka dni. Ale
ona najchętniej by nie wracała. - mruknąłem.
-
Jak to? Nie powinieneś mówić w ten sposób, ty masz rodzinę.
-
'To' nazywasz rodziną? - parsknąłem, chyba głośniej niż
planowałem. - To nie jest rodzina. Tego nie można nawet nazwać
normalnym domem...
Poczułem
dłoń Gerarda na moim ramieniu, zobaczyłem jego zmartwiony wzrok. Wyglądało to na to, jakby się o mnie martwił To czułe spojrzenie szmaragdowych oczu przyprawiało mnie o szybsze bicie serca, o nogi jak z waty, o kompletną utratę świadomości. Zatracałem się w jego oczach i w sumie nie przeszkadzało mi to.
- Masz ochotę pogadać? Szkołę sobie dzisiaj odpuścimy.
- Masz ochotę pogadać? Szkołę sobie dzisiaj odpuścimy.
-
A Twoi rodzice nie będą źli? Że opuszczasz naukę i że nie
nocowałeś w domu?
-
Nie będą, zapewniam Cię.
Przeszliśmy
do salonu i usiedliśmy obok siebie na kanapie. Kolejny raz zaległa niepokojąca cisza. Przez chwile żaden z
nas nie wiedział co powiedzieć, w końcu to Gerard się odważył.
-
Moi rodzice nie żyją. Od kilku lat. - powiedział to złamanym
głosem i spuścił wzrok.
Tego
sie nie spodziewałem. Chyba ciężko było mu to wyznać. Widziałem
na jego twarzy ból. Cierpienie, którego unikał. Dlaczego to mi
przypadł ten zaszczyt? Dlaczego to mi o tym powiedział? Nie
zasługiwałem na to, byłem tylko jego znajomym ze szkoły.
Kolejny
raz nie wiedziałem co zrobić. Otworzył się przede mną a co ja
mogłem dać mu
w zamian? Przysunąłem się do niego, nie musiałem nic robić, chłopak sam wtulił się we mnie. Zacisnął pięści i usłyszałem jak cicho szlocha. Nie przeszkadzało mi to, że moja koszulka robiła się coraz bardziej mokra, czułem się idealnie. Trzymałem Gerarda w moich ramionach i liczyła się tylko jego drobna, skulona postać.
w zamian? Przysunąłem się do niego, nie musiałem nic robić, chłopak sam wtulił się we mnie. Zacisnął pięści i usłyszałem jak cicho szlocha. Nie przeszkadzało mi to, że moja koszulka robiła się coraz bardziej mokra, czułem się idealnie. Trzymałem Gerarda w moich ramionach i liczyła się tylko jego drobna, skulona postać.
-
Hej, stary, wszystko będzie dobrze. - powiedziałem cicho, nie
chciałem niepotrzebnym głosem zniszczyć naszej relacji. - Będzie
okej...
Wpadłem
na amen. Po prostu się zakochałem, ale bałem się tego uczucia.
Moja miłość była zakazana, nieodpowiednia... Przecież kiedyś
sam bym jej nie strawił. Ten chłopak zmienił mnie, zmienił moje
podejście do życia i do wszystkiego.
Machinalnie
zacząłem gładzić go po plecach, czułem dreszcze, które
przechodziły przez jego ciało. Nie miałem ochoty go zostawiać,
nie mogłem opuścić go choć na sekundę. Bałem się, że go
strace, że kiedy tylko go wypuszczę, on zniknie, rozpłynie się.
Czułem się potrzebny. Po chwili dotarło do mnie: mój Gerard
wtulony w moje ramiona.
Uniósł
do mnie głowę a ja uśmiechnąłem się do niego.
-
Opowiedz mi swoją historię. - czule pogłaskałem go kciukiem po
policzku, ocierając łzę.
-
O-okej. Opowiem krótko...
- Mamy czas.
- Mamy czas.
Gerard
odsunął się, a ja poczułem jak ciepło opuszcza moje ciało. I
pustkę. Zapragnąłem go przytulić, ale nie wiedziałem jak odbiera
moje zachowanie. Jeśli nie czuł tego samego co ja, nie miałem
prawa mu o tym mówić, nie miałem prawa dawać mu żadnych znaków.
To zepsułoby wszystko.
-
Kilka lat temu, dowiedziałem się czegoś o sobie. I wpadłem w
depresję. W sumie, to nie miałem ku temu powodu, byłem szczęśliwy.
Miałem rodziców, młodszego brata. - patrzył się przed siebie,
gdzieś w podłogę. - Zacząłem się ciąć... - miałem wrażenie,
że jestem jedną z niewielu osób, którym to powiedział. To
logiczne, takich rzeczy nie mówi sie pierwszej lepszej osobie. To
troche jak błogosławienstwo, klątwa i przestroga w jednym. Jeśli
usłyszysz czyjąś historię, będziesz pamiętać ją do swojego
końca. - Nie wiedziałem jak to jest, a mnie zaczęły nawiedzać
czarne myśli. Czułem się niepotrzebny i odpychany. Samotny. Nie
miałem nikogo, nie chciałem obarczać mojego brata moimi smutkami.
On był jeszcze smarkaczem, chociaż czasem zachowywał się doroślej
niż ja.
Urwał,
spoglądając na mnie powoli. Postanowiłem, że wytrzymam pod
spojrzeniem jego szmaragdowych oczu.
-
Słucham Cię. - szepnąłem, nie chciałem, żeby przestał mówić.
Jednak nie chciałem go zmuszać, bo widziałem, jak jest mu ciężko.
Kochałem
jego głos. Kocham nadal.
Znowu
spuścił wzrok, złożył ręce jak do modlitwy.
-
Tak więc.. - szukał myśli. - Zacząłem się ciąć. Do teraz
pamiętam moją pierwszą bliznę. Bolało, cholernie bolało. Ale
ten ból pomieszany był z przyjemnością. Czułem jakąś dziwną
satysfakcje, coś, czego nie umiem do końca opisać. To jakby
cierpienie i szczęście, strach i radość w jednym. Byłem
zwycięzcą. Potem, każdego dnia sypały się kolejne cięcia.
Robiłem to automatycznie, czekałem tylko aż nikogo nie będzie w
domu. Nie, nie robiłem tego by się zabić, by ze sobą skończyć.
Jeszcze nie. Wtedy robiłem to, bo ból przynosił mi ukojenie.
Wystarczyło tylko przyłożyć metal, a zimno uderzało mi do głowy.
- zaśmiał się cicho. - Wiesz co wtedy czułem?
Lekko
pokręciłem głową.
-
Bezpieczeństwo. Rozumiesz? - znowu się zaśmiał. - Ironio, czułem
bezpieczeństwo. Na początku przy tym płakałem. Wciskałem żyletkę
w moją cienką skórę, która robiła się blada a w końcu plamiła
się krwią. Czerwony płyn mieszał się z łzami, a ja ciąłem
coraz mocniej, już nawet nie czując bólu. Krew spływała na
płytki, które zawsze dokładnie wycierałem. Starałem się robić
jak najmniej bałaganu w łazience, uważałem na ubrania. Nikt nigdy
by sie nie domyślił, że to robię. To było nawet zabawne, patrzeć
na ich twarze a pod bluzą chować rany. Najgorzej było, kiedy
robiło się cieplej. Bandaż działał tylko na jedną rękę, na
dwóch wyglądał już podejrzanie.
Znowu
spojrzał na mnie. Miał zaszklone oczy. Na pewno trudno było mu o
tym mówić. Nie każdego dnia słucha się czyjeś historii.
-
Jeśli nie chcesz o tym mówić, to..
-
Nie. - nie pozwolił mi dokończyć. - Muszę to z siebie wydusić. -
zamilkł, ale po chwili wrócił do opowiadania. - Ale pewnego dnia
to się wydało. Moja mama zauważyła bliznę. Przez przypadek,
sięgałem po talerz. Teraz myślę, że gdyby nie to, nie było by
mnie tu... Nic by się nie stało, jakoś przestałbym się
okaleczać. - nie poznałbym go, przemknęło mi przez głowę. - Ale
to się wydarzyło. Pamiętam to dokładnie. Spytała się, co mi się
stało, a ja odpowiedziałem, że zadrapałem się. Nie uwierzyła,
nikt by nie uwierzył. Szarpnęła za rękaw, talerz wypadł mi z
rąk, tłukąc się i rozpadając na milion kawałeczków. I
odsłoniła się przed nią moja tajemnica. Próbowałem się wyrwać,
ale ona trzymała mnie mocno. Trzymała i wpatrywała się w mój
przyozdobiony szramami nadgarstek. Nie wiedziałem co powiedzieć. Bo
co sie mówi w takiej sytuacji? - westchnął. - Odchyliła drugi
rękaw, zobaczyła kolejne blizny, kolejne strupy. Nie wstydziłem
się ich. Były częścią mnie. Ale to było to czego sie bałem.
Tego wzroku.. 'Jesteś inny.' Nie musiała tego mówi, widziałem to.
Złapała się za usta i wybiegła z kuchni. Wróciła zapłakana z
ojcem. A ja siedziałem, tępo zapatrzony w rozbity talerz. Wstałem,
chciałem to pozbierać, ale poczułem dłoń ojca na ramieniu.
Chciałem, myślałem, że mnie przytuli. Że mój tatuś... Przecież
zawsze byłem dla nich ważny. A on tylko popchnął mnie na krzesło.
Pytali, czemu to robię, że jestem młody. Że nie mam prawa. Że co
ja niby takiego przeszedłem. Pytali czy ktoś mnie skrzywdził. Ale
ja siedziałem cicho. Nie zasługiwali na to, żeby im to powiedzieć.
Wtedy tak myślałem. Słyszałem tylko krzyki, które zlewały się
w jedno. Myślałem, kiedy wreszcie mnie puszczą, zostanę sam na
sam z moją jedyną przyjaciółką, żyletką. Miałem ochote
wybiec, przecież i tak bym nic nie powiedział. Uśmiechałem się
tylko głupio, z dumnie obnażonymi bliznami. Moi rodzice nie
akceptowali tego, a to byłem nadal ja. W końcu to oni wyszli, nie
wytrzymali tego. Wsiedli do samochodu. Odjechali z piskiem. Jakby nie
chcieli mnie znać. Pamiętam, że wtedy wyszedł do mnie Mikey, mój
młodszy brat. Spytał się, dlaczego sie ranię. Powiedział, że
zauważył to już dawno, ale bał się o to spytać. Odpowiedziałem,
że jestem wtedy szczęśliwy. Usiadłem z nim i obejrzałem denną
bajke. A rodzice nie wracali. Dotarło do mnie, że coś jest nie
tak. A potem telefon... - zatrzymał się na chwilę. - Że mieli
wypadek...
Nie
odzywałem się. Nie mogłem uwierzyć. Nadal nie mogę. Gerard, mój
Gerard... Ta jego historia, była nieprawdopodobna. Tak, chłopak
siadał sam i trzymał się na uboczu ale nigdy nie posądziłbym go
o coś takiego. Po chwili zaczął znowu opowiadać.
-
Zginęli na miejscu. Zaopiekowała się nami babcia. Ale ja wciąż
miałem w głowie to, że przed ich śmiercią sie pokłóciliśmy.
Właściwie, to ja nic nie mówiłem, ale nie to było ważne.
Chciałem zmienić przeszłość, teraz nauczyłem się ją
akceptować. Jednak znowu zaczałem się ciąć, nie czułem bólu,
więc ciąłem mocniej i dalej. Tego dnia... Najpierw nie chciałem umrzeć, potem było mi
wszystko jedno. Krwi było za dużo, nie umiałem się zatrzymać.
Doszedłem do wniosku, że moją jedyną odpowiedzią była śmierć.
Nie mogłem podnieść dłoni, by jeszcze raz przejechać metalem po
skórze. Nie miałem siły. Obraz rozpływał się a ja opadłem na
zimne płytki. Zdążyłem zobaczyć tylko jak z mojej dłoni wypływa
czerwony płyn potrzebny do życia.
-
Pamiętasz to... Pamiętasz to tak dokładnie? - spytałem cicho.
Teraz to ja nie miałem sił nic z siebie wydusić.
-
Tak. Takie rzeczy się pamieta. - westchnął. - Obudziłem się sam
w szpitalu. Znowu sam, ciągle sam, bez przerwy sam. Widziałem się
kilka razy z babcią, z Mikeyem. Potem wysłali mnie do zakładu.
Niby na tę terapię ale ja dobrze wiedziałem, że po prostu chcieli
się mnie pozbyć. Wiedziałem, że muszę zacząć udawać, ze
wszystko jest okej. Zacząć uśmiechać sie wszystkiego.. Byle
szybciej sie stamtąd wydostać, byle szybciej do żyletki.
Terapia.
Przypomniała mi się piosenka, którą nucił pijany w samochodzie.
Zaraz, jak ona szła? Terapio,
jestem chodzącą parodią. Ale uśmiecham się do wszystkiego.
Terapio, nigdy nie byłaś moją przyjaciółką...
-
Byłem w tym zakładzie, udając, że ze mną lepiej. A tak naprawdę
było coraz gorzej. W każdą samotnie przeleżaną noc, myślami
uciekałem do mojego pierwszego cięcia. Wszystko mogło by być
inaczej, gdybym tego wtedy nie zrobił. Uzależniłem się. Choć
zaciskałem zęby, próbowałem zapomnieć, obiecywałem sobie, że
te rany nigdy mi już nie przeszkodzą, to było wciąż gorzej. Byłem
na odwyku, na głodzie, musiałem zadać sobie ten ból. Ale jakoś
szło. Jakoś dawałem jeszcze radę. Brałem te prochy naprawdę.
Nie tak jak wszyscy, nie chowałem tego za językiem. Wierzyłem, że
to mi pomoże. Naprawdę to czułem się otumaniony, nie rozumiałem
co dzieję się wokół mnie. I.. I w końcu nie wytrzymałem.
Rozbiłem lustro, które wisiało w łazience i zebrałem większe
fragmenty. Palce mi krwawiły ale tego nie czułem. Usiadłem na
łóżku i znowu zadawałem sobie upragniony ból. Było blisko,
naprawdę. Czułem to. Ktoś mi przeszkodził. I
zabawa zaczynała się od nowa. Nie wiem ile w sumie byłem w tym
zakładzie. Nie obchodziło mnie to. Nie chcieli mnie wypuścić,
byli pewni, że jak tylko wyjdę, spróbuje jeszcze raz. No i mieli
rację. Po kilku miesiącach, a może roku, nie wiem sam, przestałem
o tym myśleć. Zacząłem nawet funkcjonować w porządku. Było mi
tylko cholernie brak Mikeya i rodziców. Najgorsza była świadomość,
że gdyby mi sie udało, mój brat zostałby sam. Tak, była jeszcze
reszta rodziny ale z nią nie utrzymywaliśmy zbytnio kontaktu. Była
babcia, która opiekowała sie nim, ale nie tylko Mikey był jej
wnuczkiem. Nie mogłem zostawić go samego. Wypuścili mnie. -
zaśmiał się. - W końcu mogłem oddychać świeżym powietrzem,
nie byłem już więźniem. Byłem wolny. W tych dwóch znaczeniach.
Nie ciągnęło mnie do żyletki... Bynajmniej wtedy... - mówił
coraz ciszej.
A
ja nie wytrzymałem i przysunąłem sie do niego. Lekko podwinąłem
rękaw bluzy i zastałem to, co wiedziałem, że tam będzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz