środa, 19 lutego 2014

"I don't believe in love" rozdz. V

Nudna ta część w cholere, i w ogóle, w szczególe... Ale dobra, przeżyjemy do następnej.
Rozdział nic nie wnosi, lalalalala. Mam nadzieję, że uda mi się szybko wstawić wstawic kolejny. Jeśli chcecie :)
Chrzanią mi się czcionki, odstępy i przerwy O.o Przepraszam za literówki i wszelakie błędy, nie mam siły ich sprawdzać. :)

***

Widziałem przed sobą wszechobecną biel. Rozglądałem się panicznie aż do chwili, kiedy mój wzrok przyzwyczaił się do tej barwy. Po chwili zorientowałem się, że znajduję się w pokoju, który cały wyłożony był białymi płytkami, łącznie ze ścianami i sufitem. Głowę rozsadzał mi piekielny ból. Upadłem na kolana a wszystko zaczęło wirować. Spojrzałem przed siebie. Nie wiedziałem co sie ze mną dzieje, miałem wrażenie że w tym pokoju nie ma grawitacji. Czułem się jak w turlanej beczce.
Nagle wszystko zatrzymało się a ból zelżał. Położyłem się na plecach wpatrując w sufit. Na twarzy poczułem wiatr, nie miałem pojęcia skąd pochodzi. Rozejrzałem się ale nie mogłem dojrzeć źródła przeciągu. Nie mogłem nic dostrzec, wszędzie tylko piekielne płytki. Na policzkach czułem czyjś dotyk, wiele rąk, które rozszarpywały  całe moje ciało. Zwinąłem się w kłębek i zacisnąłem oczy.
Kiedy je otworzyłem, nadal znajdowałem się w tym samym pokoju. Przypominał mi teraz bardziej celę z ośrodka psychiatrycznego. Przysunąłem się do ściany. I wszystko znowu zawirowało.
Widziałem teraz szare ściany, metalowe łóżko i leżąca na nim, ciemnowłosą postać.
- Kim jesteś? - wyszeptałem, nadal kurcząc się przy ścianie.
Postać podniosła się z zamkniętymi oczami. To był Gerard. Choć młodszy, z czarnymi kreskami wokół oczu, poznałem go. Kiedy podniósł powieki, zobaczyłem, że chłopak pozbawiony był tęczówek. Właściwie pozbawiony był obydwu oczu, gdyż na ich miejscu widać było tylko czarne plamy.
Czarnowłosy Gerard zbliżał się do mnie, z rękami złożonym za plecami. Kiedy dzielił nas metr, jedną dłoń wyciągnął do przodu. Zauważyłem w niej tylko mały sztylet, skierowany w moim kierunku. Chciałem krzyczeć, ale głos uwiązł mi w gardle. Wydobywał się ze mnie tylko stłamszony jęk.
- Zniszczyłeś mi życie, Iero. - powiedział bez uczuć.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi, które dostrzegłem dopiero teraz. Do pokoju weszła pielęgniarka w tradycyjnym stroju. Jedynie krzyż z jej czapki wściekle migotał.
- Way, lekarstwa. To ci pomoże. To pomoże wam wszystkim. - wycedziła swoją regułkę przez zęby.
Way odwrócił wzrok w stronę pielęgniarki. Wzrok? Czy on w ogóle widział?
- Zostaw to i wyjdź. - warknął i znowu spojrzał na mnie.
Tym razem w dłoni nie miał już sztyletu. Po jego palcach spływała krew, ciemno czerwona, wyjątkowo gęsta. Tworzyła idealnie okrągłą kałużę obok moich stóp. Gerard zacisnął dłoń w pięść a kałuża rozpłynęła się, powoli formując napis 'BOISZ SIĘ PRAWDY'
Nie wiedziałem czemu zacząłem krzyczeć.
- Frank, Frankie obudź sie... - słyszałem ciche wołanie z oddali, którego echo rozbrzmiewało w mojej głowie.
***
Otworzyłem oczy. Przez chwilę nie widziałem nic. Jednak wzrok poprawił mi się szybko, zobaczyłem rozczochrane czerwone włosy i zmartwioną twarz Gerarda przed sobą.
- Nareszcie. - westchnął. - Miałeś chyba koszmar.
Pokiwałem lekko głową. Poczułem jego dłoń na moim czole, oraz skutek tego dotyku: ciarki na całym ciele. On musiał to chyba zauważyć, bo szybko ją odsunął. Nie mogłem zaprzeczyć, ten chłopak działał na mnie w niebywały sposób.
- Nie masz gorączki... - mruknął. - Co ci się śniło? Krzyczałeś.
- Krzyczałem? - powtórzyłem cicho.
- Tak, już nie spałem... - spuścił wzrok. - Nie powinienem w ogóle zasypiać u ciebie, ale mało co pamiętam z wczorajszego wieczoru.
- Nie pamiętasz... - urwałem, nie chciałem, żeby pamiętał o tym co działo się w barze. Ale mimo to ja ciągle miałem to przed oczami. Jego spojrzenie, najpierw pełne uczuć, potem takie puste, wręcz oskarżające. I przypomniał mi się sen, wzdrygnąłem się na myśl o tej celi, o Gerardzie bez wyrazu, o pielęgniarce i o krwi. - Boisz sie prawdy...
- Co? - Gerard spojrzał na mnie niezrozumiale.
- Nic, nic... W śnie, tam ktoś to powiedział i tak jakoś...
- Już wszystko okej. - chłopak uśmiechnął się lekko. - Nie miej mi tego za złe, ale troche się pokręciłem w kuchni i zrobiłem śniadanie.
Wykrzywiłem się tylko, chociaż na celu miałem uśmiech.
- Dzięki Gee. Ogarnę się tylko i pójdę tam. - powoli wstałem z łóżka. Czerwonowłosy też wstał i bez słowa wyszedł z salonu.
Ja natomiast poszedłem do łazienki. Spojrzałem na lustro i przymknąłem oczy. Kiedy je otworzyłem, na lustrze zaczęły pojawiać się krwawe litery. Kolejno: B O I S Z S I E P R A W D Y. Zamrugałem kilkakrotnie i napis zniknął. Odetchnąłem mocno.
- To tylko sen, Frank. Tylko sen. - powiedziałem do siebie. - Choćby nie wiem jak dziwny, to tylko sen.
Umyłem się i przebrałem. Zatrzymałem się w drzwiach do kuchni, oparłem głowę o framugę i niezauważony obserwowałem zamyślonego Gerarda przy oknie. Stał plecami do mnie, co nie zmieniało faktu, że ten widok i tak był interesujący. Miał na sobie te same ciuchy co wczoraj, rozważałem pożyczenie mu swoich, ale chyba by sie w nie nie wcisnął. Nie był gruby, po prostu dość ode mnie wyższy. Ja byłem krasnalem.
Po chwili odwrócił się do mnie i obdarzył cudownym uśmiechem. Jak wtedy, raz w barze.
- Czemu nic nie mówisz? - spytał.
Nic nie odpowiedziałem, usiadłem tylko przy stole. Gerard zignorował brak odpowiedzi, usiadł naprzeciwko mnie. Czerwonowłosy sięgnął tylko po kubek z kawą, powoli przyłożył go do ust, bacznie mnie obserwując. A ja patrzyłem na niego, nie mogłem się ruszyć ani nic zrobić. Po prostu oglądałem najpiękniejszy obraz na świecie. Tak, powiecie, że mówię to tysięczny raz z kolei. Ale cokolwiek by ten człowiek nie robił, było to idealne.
W końcu oderwałem od niego wzrok i sięgnąłem po kanapkę. Kiedy ją przeżuwałem, zdałem sobie sprawę, ze musiał dotykać jej Gerard... Tak, jestem dziwny i zdaję sobie z tego sprawę. Gorąco uderzyło mi do głowy i nie miałem siły nic przełknąć. Przemogłem się jednak szybko i pożerałem kanapkę za kanapką. Zanim zjadłem jedną, drugą trzymałem już w ręce, jakbym bał się, że ktoś mi je zabierze. Nie patrzyłem na chłopaka, a ten przyglądał mi się zdziwiony.
- Długo nic nie jadłeś, kolego? - zaśmiał się a temperatura mojego ciała podskoczyła
o przynajmniej dziesięć stopni.
- Eeem.. W sumie, to nie... Ale tak jakoś, wiesz.. Wyszło... - z czego ja się w ogóle tłumaczyłem? Że cholernie smakowało mi to, co on zrobił?
- Daj spokój. - oparł się na krześle. - Jedz ile chcesz. - wypił kawę i odstawił pusty kubek na stole.
- To ja posprzątam... - zerwałem się, nie mogłem patrzeć na tę parszywą, cudną buźkę.
- No co Ty. - Gerard w tej samej sekundzie pojawił się obok mnie. - Ja posprzątam w ramach rekompensaty za wczorajszą pomoc. Chyba za dużo wypiłem. Sam bym nie dotarł do domu.
- Nie ma za co. - powiedziałem cicho, rumieniąc się. - Ale każdy by się tak zachował, nie jestem jakimś głupim wyjątkiem.
Way przewrócił tylko oczami.
- Jesteś wyjątkowy, Frank. - spojrzał na mnie tymi swoimi przeklętymi, zielonymi oczkami.
Przepraszam państwa, ale co miał znaczyć ten tekst? Że niby on do mnie zarywa? Zarumieniłem się kolejny pieprzony raz. I miałem mu podziękować? Jestem wyjątkowy. Nie jestem regułą. Gerard Way twierdzi, że jestem wyjątkowy. Miałem ochotę skakać, biegać, wrzeszczeć, przytulić go i ucałować. A co zrobiłem? Stałem jak ten baran.
Czerwonowłosy chyba trochę speszył własnymi słowami, bo nerwowo wkładał naczynia do zlewu. A mnie wyrwało coś z zamyślenia. Przecież powinniśmy szykować się do szkoły. Zerknąłem na zegarek. Jeszcze zdążylibyśmy na pierwszą lekcje.
- Nie powinniśmy iść do szkoły? - spytałem po chwili.
- Co? - Gerard otrząsnął się. - Faktycznie, ale chyba nie mam ochoty.
- Drugi dzień nauki a tobie już sie nie chce? - zaśmiałem się.
- Nie to, że mi sie nie chce. Po prostu wole towarzystwo, które jest tutaj, niż to które jest w szkole. - powiedział niepewnie.
Myślałem, że go zabije. Nie, nie potrafiłbym żyć bez niego. Musiałbym i ja znaleźć wtedy sposób, by być przy nim, z nim. Nie zdawał sobie sprawy, ile znaczy dla mnie to co powiedział? Że woli mnie od tych ludzi ze szkoły. To było po prostu niewiarygodne, nie wiedziałem co o tym myśleć. Znaliśmy się dwa dni a ja byłem od niego uzależniony. Po tych kilku słowach serce zabiło mi mocniej.
- Wendy, ucieknij ze mną. Wiem, że brzmię jak wariat. Nie widzisz co ze mną robisz? Chcę być Twoim straconym chłopcem. - zaśpiewał, znowu wprawiając mnie w ten stan, w którym istniał tylko jego głos. - Ostatnią szansą, lepszą rzeczywistością. Wendy, możemy się stąd wydostać. Obiecuję, że jeśli zostaniesz ze mną, powiesz słowo a znajdziemy rozwiązanie.
Przeszedł mnie dreszcz. Zdębiałem i tępo patrzyłem przed siebie. Co to miało znaczyć? 'Chcę być Twoim straconym chłopcem...' Brzmiało jak wyznanie, ale kto wie. Ten tekst, te magiczne słowa, działały na mnie w niewyjaśniony sposób. Działały na mnie jak ten chłopak.
- Gdzieś do Nibylandii? - szepnąłem wpatrzony w szklankę.
- Kiedy tylko chcesz... - odpowiedział szybko czerwonowłosy z czymś w głosie... Z nadzieją?
Zaczęła dzielić nas nieprzyjemna cisza, ale nikt nie miał zamiaru jej przerwać. Baliśmy się powiedzieć cokolwiek, ostatnie nasze wypowiedzi były idealne, bynajmniej dla mnie. Choć ta cisza nam przeszkadzała, słowa nie były potrzebne. Nie zawsze są niezbędne.
- Frank, dziwnie wyszło. Nie to miałem na myśli, jeśli wziąłeś to za to co myślę, że wziąłeś, to to wcale to nie jest.
Zaśmiałem się, wywołując uśmiech na zmieszanej twarzy Way'a.
- Daj spokój. - zapatrzyłem się w jego szmaragdowe, ciemno seledynowe oczy. Były idealne. Jak piosenka, którą mogłem słuchać bez końca, jak obraz, który mogłem oglądać raz za razem, jak... Musiałem się z tym pogodzić. Byłem cholernie zakochany w tym pięknisiu.
- A tak właściwie, to mieszkasz sam? - spytał Gerard.
- Nie, moja mama wyjechała do rodziny. Ma wrócić za kilka dni. Ale ona najchętniej by nie wracała. - mruknąłem.
- Jak to? Nie powinieneś mówić w ten sposób, ty masz rodzinę.
- 'To' nazywasz rodziną? - parsknąłem, chyba głośniej niż planowałem. - To nie jest rodzina. Tego nie można nawet nazwać normalnym domem...
Poczułem dłoń Gerarda na moim ramieniu, zobaczyłem jego zmartwiony wzrok. Wyglądało to na to, jakby się o mnie martwił To czułe spojrzenie szmaragdowych oczu przyprawiało mnie o szybsze bicie serca, o nogi jak z waty, o kompletną utratę świadomości. Zatracałem się w jego oczach i w sumie nie przeszkadzało mi to.

- Masz ochotę pogadać? Szkołę sobie dzisiaj odpuścimy.
- A Twoi rodzice nie będą źli? Że opuszczasz naukę  i że nie nocowałeś w domu?
- Nie będą, zapewniam Cię.
Przeszliśmy do salonu i usiedliśmy obok siebie na kanapie. Kolejny raz zaległa niepokojąca cisza. Przez chwile żaden z nas nie wiedział co powiedzieć, w końcu to Gerard się odważył.
- Moi rodzice nie żyją. Od kilku lat. - powiedział to złamanym głosem i spuścił wzrok.
Tego sie nie spodziewałem. Chyba ciężko było mu to wyznać. Widziałem na jego twarzy ból. Cierpienie, którego unikał. Dlaczego to mi przypadł ten zaszczyt? Dlaczego to mi o tym powiedział? Nie zasługiwałem na to, byłem tylko jego znajomym ze szkoły.
Kolejny raz nie wiedziałem co zrobić. Otworzył się przede mną a co ja mogłem dać mu
w zamian? Przysunąłem się do niego, nie musiałem nic robić, chłopak sam wtulił się we mnie. Zacisnął pięści i usłyszałem jak cicho szlocha. Nie przeszkadzało mi to, że moja koszulka robiła się coraz bardziej mokra, czułem się idealnie. Trzymałem Gerarda w moich ramionach i liczyła się tylko jego drobna, skulona postać.
- Hej, stary, wszystko będzie dobrze. - powiedziałem cicho, nie chciałem niepotrzebnym głosem zniszczyć naszej relacji. - Będzie okej...
Wpadłem na amen. Po prostu się zakochałem, ale bałem się tego uczucia. Moja miłość była zakazana, nieodpowiednia... Przecież kiedyś sam bym jej nie strawił. Ten chłopak zmienił mnie, zmienił moje podejście do życia i do wszystkiego.
Machinalnie zacząłem gładzić go po plecach, czułem dreszcze, które przechodziły przez jego ciało. Nie miałem ochoty go zostawiać, nie mogłem opuścić go choć na sekundę. Bałem się, że go strace, że kiedy tylko go wypuszczę, on zniknie, rozpłynie się. Czułem się potrzebny. Po chwili dotarło do mnie: mój Gerard wtulony w moje ramiona.
Uniósł do mnie głowę a ja uśmiechnąłem się do niego.
- Opowiedz mi swoją historię. - czule pogłaskałem go kciukiem po policzku, ocierając łzę.
- O-okej. Opowiem krótko...

- Mamy czas.
Gerard odsunął się, a ja poczułem jak ciepło opuszcza moje ciało. I pustkę. Zapragnąłem go przytulić, ale nie wiedziałem jak odbiera moje zachowanie. Jeśli nie czuł tego samego co ja, nie miałem prawa mu o tym mówić, nie miałem prawa dawać mu żadnych znaków. To zepsułoby wszystko.
- Kilka lat temu, dowiedziałem się czegoś o sobie. I wpadłem w depresję. W sumie, to nie miałem ku temu powodu, byłem szczęśliwy. Miałem rodziców, młodszego brata. - patrzył się przed siebie, gdzieś w podłogę. - Zacząłem się ciąć... - miałem wrażenie, że jestem jedną z niewielu osób, którym to powiedział. To logiczne, takich rzeczy nie mówi sie pierwszej lepszej osobie. To troche jak błogosławienstwo, klątwa i przestroga w jednym. Jeśli usłyszysz czyjąś historię, będziesz pamiętać ją do swojego końca. - Nie wiedziałem jak to jest, a mnie zaczęły nawiedzać czarne myśli. Czułem się niepotrzebny i odpychany. Samotny. Nie miałem nikogo, nie chciałem obarczać mojego brata moimi smutkami. On był jeszcze smarkaczem, chociaż czasem zachowywał się doroślej niż ja.
Urwał, spoglądając na mnie powoli. Postanowiłem, że wytrzymam pod spojrzeniem jego szmaragdowych oczu.
- Słucham Cię. - szepnąłem, nie chciałem, żeby przestał mówić. Jednak nie chciałem go zmuszać, bo widziałem, jak jest mu ciężko.
Kochałem jego głos. Kocham nadal.
Znowu spuścił wzrok, złożył ręce jak do modlitwy.
- Tak więc.. - szukał myśli. - Zacząłem się ciąć. Do teraz pamiętam moją pierwszą bliznę. Bolało, cholernie bolało. Ale ten ból pomieszany był z przyjemnością. Czułem jakąś dziwną satysfakcje, coś, czego nie umiem do końca opisać. To jakby cierpienie i szczęście, strach i radość w jednym. Byłem zwycięzcą. Potem, każdego dnia sypały się kolejne cięcia. Robiłem to automatycznie, czekałem tylko aż nikogo nie będzie w domu. Nie, nie robiłem tego by się zabić, by ze sobą skończyć. Jeszcze nie. Wtedy robiłem to, bo ból przynosił mi ukojenie. Wystarczyło tylko przyłożyć metal, a zimno uderzało mi do głowy. - zaśmiał się cicho. - Wiesz co wtedy czułem?
Lekko pokręciłem głową.
- Bezpieczeństwo. Rozumiesz? - znowu się zaśmiał. - Ironio, czułem bezpieczeństwo. Na początku przy tym płakałem. Wciskałem żyletkę w moją cienką skórę, która robiła się blada a w końcu plamiła się krwią. Czerwony płyn mieszał się z łzami, a ja ciąłem coraz mocniej, już nawet nie czując bólu. Krew spływała na płytki, które zawsze dokładnie wycierałem. Starałem się robić jak najmniej bałaganu w łazience, uważałem na ubrania. Nikt nigdy by sie nie domyślił, że to robię. To było nawet zabawne, patrzeć na ich twarze a pod bluzą chować rany. Najgorzej było, kiedy robiło się cieplej. Bandaż działał tylko na jedną rękę, na dwóch wyglądał już podejrzanie.
Znowu spojrzał na mnie. Miał zaszklone oczy. Na pewno trudno było mu o tym mówić. Nie każdego dnia słucha się czyjeś historii.
- Jeśli nie chcesz o tym mówić, to..
- Nie. - nie pozwolił mi dokończyć. - Muszę to z siebie wydusić. - zamilkł, ale po chwili wrócił do opowiadania. - Ale pewnego dnia to się wydało. Moja mama zauważyła bliznę. Przez przypadek, sięgałem po talerz. Teraz myślę, że gdyby nie to, nie było by mnie tu... Nic by się nie stało, jakoś przestałbym się okaleczać. - nie poznałbym go, przemknęło mi przez głowę. - Ale to się wydarzyło. Pamiętam to dokładnie. Spytała się, co mi się stało, a ja odpowiedziałem, że zadrapałem się. Nie uwierzyła, nikt by nie uwierzył. Szarpnęła za rękaw, talerz wypadł mi z rąk, tłukąc się i rozpadając na milion kawałeczków. I odsłoniła się przed nią moja tajemnica. Próbowałem się wyrwać, ale ona trzymała mnie mocno. Trzymała i wpatrywała się w mój przyozdobiony szramami nadgarstek. Nie wiedziałem co powiedzieć. Bo co sie mówi w takiej sytuacji? - westchnął. - Odchyliła drugi rękaw, zobaczyła kolejne blizny, kolejne strupy. Nie wstydziłem się ich. Były częścią mnie. Ale to było to czego sie bałem. Tego wzroku.. 'Jesteś inny.' Nie musiała tego mówi, widziałem to. Złapała się za usta i wybiegła z kuchni. Wróciła zapłakana z ojcem. A ja siedziałem, tępo zapatrzony w rozbity talerz. Wstałem, chciałem to pozbierać, ale poczułem dłoń ojca na ramieniu. Chciałem, myślałem, że mnie przytuli. Że mój tatuś... Przecież zawsze byłem dla nich ważny. A on tylko popchnął mnie na krzesło. Pytali, czemu to robię, że jestem młody. Że nie mam prawa. Że co ja niby takiego przeszedłem. Pytali czy ktoś mnie skrzywdził. Ale ja siedziałem cicho. Nie zasługiwali na to, żeby im to powiedzieć. Wtedy tak myślałem. Słyszałem tylko krzyki, które zlewały się w jedno. Myślałem, kiedy wreszcie mnie puszczą, zostanę sam na sam z moją jedyną przyjaciółką, żyletką. Miałem ochote wybiec, przecież i tak bym nic nie powiedział. Uśmiechałem się tylko głupio, z dumnie obnażonymi bliznami. Moi rodzice nie akceptowali tego, a to byłem nadal ja. W końcu to oni wyszli, nie wytrzymali tego. Wsiedli do samochodu. Odjechali z piskiem. Jakby nie chcieli mnie znać. Pamiętam, że wtedy wyszedł do mnie Mikey, mój młodszy brat. Spytał się, dlaczego sie ranię. Powiedział, że zauważył to już dawno, ale bał się o to spytać. Odpowiedziałem, że jestem wtedy szczęśliwy. Usiadłem z nim i obejrzałem denną bajke. A rodzice nie wracali. Dotarło do mnie, że coś jest nie tak. A potem telefon... - zatrzymał się na chwilę. - Że mieli wypadek...
Nie odzywałem się. Nie mogłem uwierzyć. Nadal nie mogę. Gerard, mój Gerard... Ta jego historia, była nieprawdopodobna. Tak, chłopak siadał sam i trzymał się na uboczu ale nigdy nie posądziłbym go o coś takiego. Po chwili zaczął znowu opowiadać.
- Zginęli na miejscu. Zaopiekowała się nami babcia. Ale ja wciąż miałem w głowie to, że przed ich śmiercią sie pokłóciliśmy. Właściwie, to ja nic nie mówiłem, ale nie to było ważne. Chciałem zmienić przeszłość, teraz nauczyłem się ją akceptować. Jednak znowu zaczałem się ciąć, nie czułem bólu, więc ciąłem mocniej i dalej. Tego dnia... Najpierw nie chciałem umrzeć, potem było mi wszystko jedno. Krwi było za dużo, nie umiałem się zatrzymać. Doszedłem do wniosku, że moją jedyną odpowiedzią była śmierć. Nie mogłem podnieść dłoni, by jeszcze raz przejechać metalem po skórze. Nie miałem siły. Obraz rozpływał się a ja opadłem na zimne płytki. Zdążyłem zobaczyć tylko jak z mojej dłoni wypływa czerwony płyn potrzebny do życia.
- Pamiętasz to... Pamiętasz to tak dokładnie? - spytałem cicho. Teraz to ja nie miałem sił nic z siebie wydusić.
- Tak. Takie rzeczy się pamieta. - westchnął. - Obudziłem się sam w szpitalu. Znowu sam, ciągle sam, bez przerwy sam. Widziałem się kilka razy z babcią, z Mikeyem. Potem wysłali mnie do zakładu. Niby na tę terapię ale ja dobrze wiedziałem, że po prostu chcieli się mnie pozbyć. Wiedziałem, że muszę zacząć udawać, ze wszystko jest okej. Zacząć uśmiechać sie wszystkiego.. Byle szybciej sie stamtąd wydostać, byle szybciej do żyletki.
Terapia. Przypomniała mi się piosenka, którą nucił pijany w samochodzie. Zaraz, jak ona szła? Terapio, jestem chodzącą parodią. Ale uśmiecham się do wszystkiego. Terapio, nigdy nie byłaś moją przyjaciółką...
- Byłem w tym zakładzie, udając, że ze mną lepiej. A tak naprawdę było coraz gorzej. W każdą samotnie przeleżaną noc, myślami uciekałem do mojego pierwszego cięcia. Wszystko mogło by być inaczej, gdybym tego wtedy nie zrobił. Uzależniłem się. Choć zaciskałem zęby, próbowałem zapomnieć, obiecywałem sobie, że te rany nigdy mi już nie przeszkodzą, to było wciąż gorzej. Byłem na odwyku, na głodzie, musiałem zadać sobie ten ból. Ale jakoś szło. Jakoś dawałem jeszcze radę. Brałem te prochy naprawdę. Nie tak jak wszyscy, nie chowałem tego za językiem. Wierzyłem, że to mi pomoże. Naprawdę to czułem się otumaniony, nie rozumiałem co dzieję się wokół mnie. I.. I w końcu nie wytrzymałem. Rozbiłem lustro, które wisiało w łazience i zebrałem większe fragmenty. Palce mi krwawiły ale tego nie czułem. Usiadłem na łóżku i znowu zadawałem sobie upragniony ból. Było blisko, naprawdę. Czułem to. Ktoś mi przeszkodził. I zabawa zaczynała się od nowa. Nie wiem ile w sumie byłem w tym zakładzie. Nie obchodziło mnie to. Nie chcieli mnie wypuścić, byli pewni, że jak tylko wyjdę, spróbuje jeszcze raz. No i mieli rację. Po kilku miesiącach, a może roku, nie wiem sam, przestałem o tym myśleć. Zacząłem nawet funkcjonować w porządku. Było mi tylko cholernie brak Mikeya i rodziców. Najgorsza była świadomość, że gdyby mi sie udało, mój brat zostałby sam. Tak, była jeszcze reszta rodziny ale z nią nie utrzymywaliśmy zbytnio kontaktu. Była babcia, która opiekowała sie nim, ale nie tylko Mikey był jej wnuczkiem. Nie mogłem zostawić go samego. Wypuścili mnie. - zaśmiał się. - W końcu mogłem oddychać świeżym powietrzem, nie byłem już więźniem. Byłem wolny. W tych dwóch znaczeniach. Nie ciągnęło mnie do żyletki... Bynajmniej wtedy... - mówił coraz ciszej.
A ja nie wytrzymałem i przysunąłem sie do niego. Lekko podwinąłem rękaw bluzy i zastałem to, co wiedziałem, że tam będzie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz