niedziela, 16 lutego 2014

One shot: "Kids of War"

W chwilowym zaćmieniu twórczym przy pisaniu "I don't believe in love" , udało mi się napisać ten szajs. Właściwie, to w pewnym sensie jest dość nudny, dziwny i ... Uhm. Dziwny to nieodpowiednie określenie, ale żadne inne nie przychodzi mi do głowy, więc niech będzie dziwny. Choć po skończeniu doszłam              do wniosku, że jest dokładnie (lub w 99%) taki jak chciałam, żeby był.
Pozostawiam  wam skomentowanie tego :)

Kids of War

Północ. Całe miasto, którego nazwy nikt nigdy nie słyszał, ogarnięte było przez wszechobecna ciemność. Nigdzie żywej duszy, nigdzie żadnego światła.  Nie słychać szeptów, miasto śpi. Wszystko skąpane w mroku. 
Nagle okolica jaśnieje, zapala się lampa na końcu Abbey Road. W jej świetle pojawia się zakapturzona postać w długim, czarnym płaszczu, który powiewa na wietrze. Zatrzymuje się i sięga do kieszeni. Wolnymi, ale zdecydowanymi ruchami podpala papierosa. Czeka, oparta o słup. Wokół co chwila pojawia się i znika szara chmura dymu.
Słychać czyjeś kroki. Postać podnosi głowę, w nikłym świetle lampy widać bladą twarz i drżące usta. Oczy niewyrażające żadnych uczuć schowane są w cieniu kaptura. 
Ktoś biegnie, jest coraz bliżej.  Podchodzi do mężczyzny stojącego obok lampy. Jest niższy od niego. Mężczyzna rzuca papierosa na ziemię koło buta, jednocześnie kładąc dłoń na ramieniu niższego. Drugą ręką niezauważalnie wyciąga pistolet i przykłada go do jego piersi. 
- Za zdradę stanu płacimy śmiercią, bohaterze. - szepcze szyderczo. 
Potem słychać tylko huk. Niska postać opada. Życie ulatuje przez usta, które nie zdążyły krzyknąć. Wypływa z nich tylko cienka strużka krwi. Mężczyzna kuca, wyciąga dokumenty i mocniej zaciąga kaptur na głowę. Oczy zmarłego otwarte wcześniej w niemym geście przerażenia, teraz wyrażają nic więcej niż pustkę. 
Zabójca rozgląda się, choć ma pewność, że jest niezauważony. Łapie się za kołnierz i przyciska go mocniej do szyi. 
- Żegnaj. - uśmiech nie schodzi z jego twarzy.
Mężczyzna znika w cieniu, skręcając w 8th Avenue. Nadal uśmiecha się do siebie. Wie, że idealnie nadaje się do tych zadań. Wie, że nikomu nie uda się zmienić jego myśli, jego uczuć. Jest tego pewny. 

Brunet kolejny raz przechodził przez Abbey Road. Na chwilę zatrzymał się przed lampą, pod którą wczoraj zabił niewinnego człowieka. Niewinnego? Josh Larkin ani w calu nie był niewinny. Zdradził ojczyznę! Nie miał prawa stąpać po rodzimej ziemi. Ziemi, którą sprzedał wrogowi... W taki sposób Gerard usprawiedliwiał się przed sobą. Bawił się w Boga, to on wymierzał sprawiedliwość. Oczywiście, rozkazy przychodziły z góry, ale to on je wykonywał. Od niego zależało życie tych ludzi. Był niedościgniony, chociaż raz niewiele brakowało a jego zadanie by się nie udało. On sam by zginął. Na wspomnienie tej upiornej nocy, przejechał palcem po ranie na policzku. Zabił zdrajcę, sam wychodząc z opałów tylko z niewielką blizną. Czasami miał wrażenie, że to wszystko wychodzi mu z łatwością z pewnych powodów. To było jego kolejne usprawiedliwienie: gdyby to co robił, było zdradą, gdyby to on byłby tym 'złym', to los by go pokarał. W tym przypadku to los, a raczej jego pistolet karał prawdziwych zdrajców. 
W tych niebezpiecznych czasach trudno było o zawodowców. A Gerard Arthur Way był niebywałym profesjonalistą. 
Uśmiechnął się do przechodzącej kobiety. Nie miał czasu, by zadawać się z dziewczynami. Nie to miał teraz w głowię. Na ratunek ojczyźnie! Oto jego myśl przewodnia. Nie dać się wrogowi! Walczyć! Usuwać ścierwo z tego kraju! Te zdania podtrzymywały go przy życiu. 
Jednak nie nazwałby się nigdy bohaterem. Co to, to nie. Wychował się w wolnym kraju, więc i w takim zginie. Walka była jego obowiązkiem. Wiedział o tym.
Otrząsnął się z tych patriotycznych myśl i ruszył na miejsce spotkania. Któryś raz z kolei umawiali  się w tym samym miejscu. Sam uważał, że to niedorzeczne. Do nieużywanej fabryki pełnej starych, zakurzonych maszyn zostało tylko parę kroków.
Nagle poczuł silne uderzenie w bok i wylądował na zimnej ziemi. 
- Co robisz? - syknął i wstał powoli.
Obok niego, w skórzanej kurtce, stał niski, ciemnowłosy chłopak. Patrzył nieśmiało, przepraszając wzrokiem.  Za rękę trzymał małą, może ośmioletnią dziewczynkę, która przygryzając wargę, spoglądała przestraszona. 
Przypatrzył się chłopakowi. Miał delikatną twarz i głębokie, miodowe oczy. Gerard zdębiał. Od kilku dni śnił mu się wciąż ten sam sen. Zawsze był to wielki, pusty pokój, po środku którego, na krześle siedział chłopak. Miał głowę zasłoniętą materiałowym, wystrzępionym workiem. Gerard podchodził do niego, stąpając po woli. Przy każdym kroku słychać było skrzypienie. Patrzył z góry na siedzącą postać, po czym ściągał worek. Ukazywała mu się piękna twarz, jaśniejąca w świetle wschodzącego słońca, które widać było zza zakurzonego okna. 
Potem budził się, zlany potem, choć sen nie był ani trochę przerażający. Teraz chłopak ze snu stał przed nim. I obaj nie wiedzieli co powiedzieć. 
- Przepraszam, nie chciałem... - szepnął po chwili i podszedł do Gerarda. - Nic się panu nie stało? Nazywam się Frank. - obejrzał się na dziewczynkę, która stała nadal w tym samym miejscu.  Znowu spojrzał na Gerarda. 
- Nic się nie stało. - Way skusił się na wymuszony uśmiech. Dotychczas uśmiechał się tylko 'po robocie'.
- Naprawdę, to był wypadek.  - Frank wciąż próbował się tłumaczyć. 
- Powiedziałem, że nic się nie stało. - stanowczo powtórzył brunet. Z góry spoglądał na o głowę niższego Franka. Ten natomiast patrzył na niego niepewnie, jakby bał się, że Gerard coś mu zrobi. 
- Przepraszam. - powiedział ostatni raz, złapał dziewczynkę za rękę i zniknęli za rogiem.
 Gerard patrzył jeszcze chwilę w miejsce, w którym się rozpłynęli. Zastanawiał się nad postacią ze snu i nad tym, jakim cudem teraz ją poznał. Franka ze snu uosabiał jako Boga, który chce mu coś powiedzieć. A teraz okazuje się, że ten Bóg istnieje... I żyje gdzieś niedaleko. 
Był już spóźniony, chociaż stał przed budynkiem. Wszedł do niego niechętnie, przesuwając ciężkie drzwi. 
W środku było pusto. Rozejrzał się, przeszedł wokół budynku, ale nikogo nie było. Usiadł na jakiejś beczce, zdenerwowany, że każą mu czekać. 
Znowu zamyślił się o tym chłopaku, Franku. To nie dawało mu spokoju. A może jego umysł nałożył twarz postaci ze snu przypadkowej, podobnej osobie? Może to wszystko tylko się mu zdawało? 
Ocknął się, kiedy usłyszał dźwięk odbezpieczanego pistoletu tuż za swoją głową. 
-  Pożegnaj się z życiem. - usłyszał chłodny, znajomy głos.
Powoli, mechanicznymi ruchami odwrócił się, by zobaczyć roześmianą twarz Willa. 
- Poison, uważaj. - Will uśmiechał się łobuzersko i zakręcił pistoletem na palcu. Był młodym blondynem, niedawno wprowadzonym w tajemnice ich zadań. - O czym tak myślisz? Może o wylegiwaniu się na plaży, albo o jakiejś interesującej towarzyszce broni? 
- Tak, jasne. - mruknął Gerard. - A tobie kto dał pistolet w ogóle? Takie dzieciaki jak ty nie powinny się nim bawić. 
William wzruszył ramionami i schował broń do wewnętrznej kieszeni. Przygładził włosy, przeglądając się w lustrze przykrytym warstwą kurzu. 
- Co się tak stroisz? 
- Na randkę potem idę. - powiedział dumnie, na co Gerard parsknął śmiechem.
- Chyba nie te czasy na randki. 
Chłopak ponownie wzruszył ramionami. Zapewne już miał dość tego przemądrzałego tonu współpracownika, który był tylko parę lat starszy, a udawał już takiego doświadczonego. Ale to była prawda, Gerard dokonał już wielu zabójstw, oczywiście, w imię ojczyzny, i o tym blondyn wiedział. Will dopiero miał przed sobą pierwsze zadanie, niezbyt był zadowolony z tego, że ma tylko pomagać Way'owi. Liczył, że będzie mógł się wykazać.
Krótką chwilę czekali w ciszy, Gerard zajęty wpatrywaniem się w idealnie czyste buty, które były dziwnym zjawiskiem, a Will poprawianiem fryzury. Do fabryki wcisnął się ich przełożony, starszy, czterdziestoletni mężczyzna. Siwe włosy, dzięki wiatrowi, sterczały we wszystkich kierunkach, ale Szekspir nie zadawał sobie problemy z układaniem ich. Pogładził się tylko po kilkudniowym zaroście i stanął przed Gerardem i Will'em.
- Wybaczcie to spóźnienie.. - mruknął, grzebiąc w kieszeniach. - Poison, brawo, słyszałem o poprzedniej akcji, genialne zagranie, chociaż wymagało czasu... 
- Tygodnia. - wtrącił Gerard, krzywiąc się. Will, zawsze niedoceniany, wyciągnął usta w uśmiechu.
- Chociaż wymagało czasu, - powtórzył. - Larkina mamy już z głowy. To był wysokiej klasy szpieg, sam dziwie się, że tak łatwo dał się podejść. 
- Potrzebowałem tygodnia. 
- Wiem. - powiedział głośniej, dając do zrozumienia, żeby Way dał spokój. 
- Czekałeś na pochwałę od szefuńcia? Urażone ambicje biednego Poisona? - szepnął sarkastycznie Will. 
Gerard zignorował uwagę współpracownika, przewrócił tylko oczami i skupił się na tym co mówił Szekspir. 
- Mam dla Ciebie kolejne zadanie. Will będzie ci pomagał. - podał mu kilka papierów. - Nazywa się Frank. Frank Iero. 
Dokumenty wysunęły mu się z rąk, gdy tylko usłyszał jak nazywa sie jego cel. Natychmiast nachylił się po nie, wciąż zastanawiając się, czy dobrze usłyszał. Przerzucił kartki, szukając zdjęcia. Zobaczył tylną stronę, z szybko pisaną notatką 'Frank Iero, 19'.  
Przecież na Ziemi jest wiele Franków, prawdopodobieństwo, że to ten sam, było jak jeden do tysiąca. Gerardowi trzęsły się palce. Przekręcając je na drugą stronę, czuł na sobie wzrok Will'a i Szekspira. 
W końcu szybkim ruchem przekręcił zdjęcie. Było wykonane w jakimś obskurnym barze. Na środku stał chłopak z papierosem w ustach... Ustach, które widział za wiele razy. Chłopak miał twarz, która nękała Gerarda co noc. To był ten sam człowiek. 
Musiał zawiadomić szefa, że przed chwilą ten Frank przechodził koło fabryki. Może wysłali go na rozeznanie, a kiedy wpadł na Gerarda , musiał odejść, żeby nie wzbudzać, żadnych podejrzeń? W głowie bruneta tłoczyło się za dużo myśli.
Will gwałtownym ruchem wyrwał mu z rąk zdjęcie. 
- Poison, ocknij się. Masz robotę. - powiedział sztywno Szekspir. - Wykonaj to tak jak zawsze. Bądź niewidzialny i bezszelestny. Cel zawsze w piątki pojawia się przy starym kinie koło godziny siedemnastej. 
- Spotyka się z kimś? - spytał, jakby nie swoim głosem. Jednak stracił swój zamiar dzielenia się informacją o tym Franku.
- Nie, siada na ławce i patrzy na rzekę. Filozof z niego. Siedzi tam jakieś pół godziny po czym wraca. Od bombardowania nikt już tam nie chodzi. To będzie najlepsze miejsce.
Will z zajadłością obserwował jak Szekspir udziela informacji tylko Poisonowi. Ale oni obaj mieli współpracować, a nie jeden odwalić robotę, zdobyć pochwałę, a drugi obserwować, uczyć się, bo nie nabrał jeszcze doświadczenia. Ale jak niby miał go nabyć, skoro zawsze był spychany na drugi plan?
Po kilku minutach rozeszli się, odchodząc w trzy różne strony. Dopóki nie zniknął za rogiem, Gerard czuł na sobie odprowadzający wzrok blondyna.

***

Kolejnej nocy Gerard nie mógł znaleźć snu. Chciał zasnąć, ale nie mógł. Zamykając oczy, wciąż widział twarz Franka, który nieustannie go przepraszał. Tak bardzo chciał, żeby ten obraz zniknął z jego głowy, ale... Ale czy naprawdę tego pragnął? Czy chciał nigdy nie spotkać, nigdy nie zobaczyć, nie mieć pojęcia  o istnieniu takiej istoty jak Frank? Nie,  choć nic nie było wtedy jasne. W głowie miał mętlik, tysiące myśli. Jak nigdy. Zawsze był uważny, teraz nie potrafił skupić się na jednej rzeczy. Od kiedy chłopak wpadł na niego. Czyli zaledwie parę godzin temu. 
W końcu nadszedł upragniony sen, lecz znowu była to ta sama scena. Tamtej nocy Gerard czuł się inaczej, jakby zimno owiewające jego ciało. I ten Frank.. Frank też był inny niż zwykle. Roześmiany, pogodny, nie przejmujący się tym co sie dzieje, pokornie przyjmujący to, co przyniesie los czy zwyczajnie nieświadomy, z nadzieją, że nadeszła pomoc? Jednak sen wtedy się nie zakończył. Gerard odsuwał sie od Franka, w końcu lądując na twardej ścianie. 
Brunet  poczuł, że spada w dół...
I tak rzeczywiście było, bo nie wiadomo jakim cudem zsunął się z łóżka. Na dworze było słonecznie, świeży śnieg jeszcze bardziej rozświecał całą okolicę. Słońce, które było już wystarczająco wysoko, obudziło Gerarda. Ale coś mu nie pasowało.  Nogi miał oparte o róg łóżka, natomiast głowa leżała koło szafki. Automatycznie zamrugał oczami. Podniósł czoło,  uderzając o drewniany kant. 
Jęknął z bólu i potarł obolałe miejsce. Czuł się okropnie, jak okropnie czuje się człowiek w stanie przed gorączkowym. Targały nim drgawki, nadal przeszywało go zimno, tak jak w śnie. Rozejrzał się, jednak nie znalazł źródła przeciągu. 
Z wielką ochotą znowu wsunął się pod chłodną kołdrę. Co znaczyło, że miejsce, gdzie spał, zmienił dość dawno.  Znowu myślał o Franku. Ten chłopak pojawiał się w jego myślach często. Zdecydowanie za często. Ale nie mógł tego opanować, przymykał oczy, widział jego obraz. Frank pojawiał się w każdej jego myśli.
Był jego nowym koszmarem. 
Gerard wiedział, że musi wstać i wyjść do ludzi. To nie był ten czas, kiedy można się było zaszyć w domu i udawać, że nie żyje. Ktoś szybko by doniósł, że ten lokal jest wolny a wojsko wroga zajęłoby jego mieszkanie.  Niechętnie zwlókł się z łóżka, coraz bardziej zdając sobie sprawę, że jest chory. Czuł przerażające zimno, które oplatało go całego, centymetr ciała po centymetrze, wszystkie mięśnie, kolejno każdą kość, każdą kosteczkę. 
Mimo wszystko, ubrał się i zjadł. Lekko podrzucił swój ukochany pistolet i zręcznym ruchem złapał, wsuwając do kieszeni. Szybko zerknął do niewielkiego lusterka, które wisiało przy drzwiach i idąc tyłem, wciąż obserwując swoją zmęczoną twarz, otworzył drzwi. Był pewny, że korytarz jest pusty, więc wystraszony sięgnął po pistolet, czując, że w kogoś uderzył.  
Odwrócił się błyskawicznie, i może nawet tego nie zauważył, ale poczuł zawód, kiedy zobaczył przed sobą Willa. A kto to mógł być inny? Przecież nie Frank... 
- Poison, naprawdę ostatnio jesteś zamyślony. Coś się stało? - spytał, chyba ze szczerymi intencjami. 
- Nie ważne. - jęknął, trąc kolejne bolące miejsce, gdzieś w okolicy nerek. - Will.. - urwał na chwilę. - To w ogóle twoje prawdziwe imię czy pseudonim? 
- Może byś się zamknął, co? Myślisz, że Ciebie to nikt nie słyszy? Wszędzie mogą być szpicle, uszy mają ściany! 
- Chyba ściany mają uszy, drogi Will'u.. - Gerard zmusił się do krótkiego śmiechu.
Blondyn pokręcił tylko niedowierzająco. 
- A tyle mi opowiadali o Tobie! Żeś ty taki świetny i że z ciebie, to żaden amator nie jest, a ja widzę, że kiepścizna... 
- Nie Twój interes. Mówią to co chcą. Co tu robisz? - widząc, że Will zagląda do jego mieszkania, szybkim ruchem trzasnął drzwiami. 
- Musimy omówić wszystko po kolei...
- Nie ma czego omawiać. - przerwał Way. - A mówili, że ty troszkę mądry. - powiedział jego tonem. - Idę nad rzekę, zobaczyć jak wygląda ta jego refleksja nad wodą. 
Obaj spojrzeli na zegarki. Do siedemnastej zostało im jeszcze trochę czasu. Will spojrzał pytająco na Gerarda, jednak ten nic nie mówił.
- A ja? - wypalił w końcu. 
- Na razie wystarczy, że pójdę sam. - włożył ręce do kieszeni długiego płaszcza, który mimo, że poprzecierany, znaczył dla bruneta wiele. 
- Jasne, może od razu wszystko zrobisz sam? - warknął i przybliżył się trochę do Gerarda. - Skrzynka wciąż ta sama. Jeśli twoja obserwacja się skończy, daj znać. 
Blondyn zbiegł po schodach, wściekle rzucając przekleństwa. 

Już po chwili drogi, Gerard stwierdził, że mógł zostać w domu. Ten punkt przygotowania mógł wypełnić Will, a teraz on musiał zamarzać. Jego płaszcz był wyjątkowo cienki, każdy kolejny podmuch przyprawiał mężczyznę o dreszcze. I czuł, że oddala się od tego miejsca.. A może to tylko gorączka?
W końcu, jakimś cudem, znalazł się przy rzece. Rozejrzał się, było pusto. Denerwowała go przerażająca cisza. Cisza, która nie pasowała do tych czasów, nie pasowała do niczego. Oparł się o ścianę, wciąż uważnie spoglądając na boki. Coś mu nie grało, ale nie wiedział co. 
Z daleka zobaczył postać, idącą zasypanym gruzami chodnikiem. W świetle słońca była to tylko powoli powiększająca się czarna plama, posturą przypominająca Franka. Gerard odsunął się od widocznego miejsca, chowając za rogiem. 
Gdy tylko, Frank mignął parę metrów dalej, brunet poczuł szybsze bicie serca. Czy on był zakochany? Nie, niemożliwe... A jednak. A jednak był zakochany od tego jednego, pieprzonego, pierwszego spojrzenia. Nie mógł się z tym pogodzić, bo ja można pogodzić się z czymś, w co sami nie wierzymy? Nie lubował się w chłopakach, dobrze o tym wiedział. Ale... Jeśli nie 'zakochanie', to jak nazwiemy to co czuł do tego chłopaka? 
Frank usiadł na ławce, tyłem do bruneta. Łokcie oparł o kolana, następnie głowę o dłonie. Wpatrywał się w zniszczony krajobraz przed sobą, jakby sie z nim żegnał. Gerardowi przemknęło przez głowę, że już nigdy nie zobaczy tego chłopaka. Ale to znaczyło również, że nie wykona swojej misji. Na to za wszelką cenę nie mógł pozwolić. To było najważniejsze. Uczucia sie nie liczą. 
Znowu się zamyślił. Uczucia się nie liczą. Czy już zawsze taki będzie? Jeśli to piekło się skończy, będzie wolny, czy ułoży sobie życie z jakąś kobietą? Czy będzie mu dane być szczęśliwym? Podniósł wzrok na miejsce, gdzie siedział poprzednio Frank. Tyle, że teraz, ławka była pusta, co kompletnie wytrąciło Gerarda z równowagi.
Szarpnięcie i ból rozchodzący się wzdłuż kręgosłupa. Kolejny raz tego dnia. Zmrużył oczy, czując na ramieniu czyjś dotyk. Zobaczył przed sobą rozmazany obraz niższego chłopaka... Widział tylko te miodowe, świdrujące go oczy, w które mógłby patrzeć bez przerwy, i które należały do Franka. Tak, teraz to Frank stał przed nim i spoglądał uważnie. Wbił palce mocniej, na co Gerard zareagował przygryzieniem wargi. Nie mógł opanować swojego ciała. Przy Franku działo się z nim coś, czego nie umiał wyjaśnić. Dlaczego? Nigdy nie było mu dane poznać tego uczucia.
- Co robisz? - jęknął cicho brunet.
- Co ty tu robisz? - natychmiast odciął się niższy.
- S-spacerowałem... I o-oglądałem krajobraz... 
Frank zaśmiał się głośno, wciąż wpatrując się w jego oczy. Zabrał rękę z ramienia bruneta, który poczuł coś w rodzaju zawiedzenia. 
- Wiem naprawdę dlaczego tu jesteś. To proste, by cię rozgryźć, Gerard. Było to łatwiejsze, niż myślisz. - uroczy uśmiech zniknął z jego twarzy, zastąpiony ironicznym grymasem. - Tak więc, pragnę oświadczyć, że to co zamierzasz, ci się nie uda. 
Oczy Gerarda biegały po twarzy Iero, nic nie rozumiejąc. Wszystko się zmieniło, teraz to on przybrał rolę ofiary a Frank... Frank? Kim był?  
- Nie rozumiem.. - wyszeptał Way, spoglądając w głębokie oczy. 
- Tu nie ma niczego do rozumienia. - warknął. - Wszystko jest jasne. Nie uda ci się. 
Mówiąc to, wyciągnął wysoko dłoń, by dosięgnąć policzka Gerarda. Gładził go już w kompletnej ciszy, zakłócanej tylko powiewami wiatru. Frank czuł, jak ciało bruneta napina się pod jego dotykiem, dlatego nieznacznie przysunął się do niego. Obaj jakby zamarli, Gerard nie pewien już niczego a Frank niezdający sobie z prawy ile zmieni to, co zamierza zrobić. 
To działo się tak szybko, że brunet nie zdążył nawet zauważyć twarzy zbliżającej się do niego. Gdy tylko Frank musnął jego wargi swoimi, poczuł jak gorąco rozlewa się po jego ciele, nogi miękną i mimowolnie uginają się w kolanach. Co jeszcze bardziej zadowoliło Iero. Gerard nieświadomie wyciągnął usta w jego stronę, pragnąc aby to sie nie kończyło. Szatyn zaśmiał się w duchu, że jego plan przebiega dokładnie tak, jak to zaplanował. Wolną dłonią złapał za drugi policzek i przysunął się do Gerarda. Złączył delikatnie ich usta. Nic poza nimi na świecie nie istniało, tylko oni... Te ułamki sekund, były dla Gerarda koszmarem ale i niebywałą przyjemnością. Nie spodziewał się tego po sobie. 
Nie trwało to długo, bo Frank gwałtownie oderwał się od bruneta, który zastygł z przymkniętymi do połowy oczami, zgiętą nogą i ręką opartą na metalowym koszu obok. 
- Gerardzie Arthurze Way, coś ty zrobił? Jestem zdrajcą. Twoim celem. Rozkochujesz mnie w sobie a potem co? Strzelisz w łeb, czy wymyślisz coś bardziej efektywnego? 
Słowa dochodziło do niego jakby śnił. Słyszał je ale nic z nich nie rozumiał, nadal pragnął poczuć delikatne, ciepło ust Iero, nadal pragnął czuć na sobie jego dotyk, który sprawiał, że drżał i jednocześnie nie mógł się poruszyć. 
Bezgłośnie, wciąż z przymrużonymi oczami, powiedział 'Nie dam rady' , chociaż i tego nie był pewien. Nic już nie miało sensu. Wszystko sie zmieniło. 
Frank złożył czuły pocałunek na jego rozpalonym czole i odszedł, zostawiając go samego, z natłokiem myśli, od których nie mógł się uwolnić, które wciąż pytały go o to samo. Kim dla Ciebie jest ten chłopak? 

***

Po dłuższym czasie Gerard znalazł się w swoim mieszkaniu. Tułał się jeszcze po spalonym mieście, patrząc na twarze bezbronnych ludzi, którzy nie mieli pojęcia co stało się przed chwilą.  Skąd mieli wiedzieć, on mieli problemy, tak samo jak wszyscy. Ale czy ich życie było tak trudne jak Gerarda Waya? Dla niego samego, nic nie było już takie samo jak kiedyś. 
Gdy tylko pojawiała się przed nim postać kształtami podobna do Franka, natychmiast zastygał w przerażeniu. Ale w jego sercu tliła sie cicha nadzieja, że to jednak szatyn, który powie mu, żeby uciekli. To się nie działo.  Całe zimno, jakim cechował się poprzedni Gerard, zniknęło bezpowrotnie. 
Will nie przychodził. Kilka razy dziennie sprawdzał skrzynkę kontaktową, licząc na jakąkolwiek wiadomość. Żył w coraz większym stresie. Czuł strach nawet w swoim własnym mieszkaniu, które nagle wydało mu się obce. 
Zamykał oczy, przed sobą miał obraz Iero. Otwierał oczy, wciąż widział tego chłopaka. To było koszmarem, ale koszmarem  z pięknymi oczami. Często zastanawiał się, co tak właściwie się stało, czy to nie jest jeden długi sen. Ale gdy przypominał sobie jego dotyk, to w jaki sposób złączył ich usta, był pewien, że to prawda. 
W końcu, za drugim razem tego dnia sprawdzając skrzynkę, znalazł w niej małą, zgniecioną kartkę. Palce trzęsły mu się tak samo, kiedy odbierał dokumenty od Szekspira. Poznał charakter pisma Will'a, który kazał stawić mu się następnego dnia o szesnastej w fabryce. Kazał? To Gerard w pewnym sensie, był przecież dowódcą. Wszystko jednak się zmieniło. 
Nie mógł spać, nie mógł jeść. Nie mógł myśleć o czymś innym, jak tylko o delikatnej twarzy Franka. To było przekleństwo, które sam sobie załatwił. 
Do szesnastej brakowało wciąż kilku godzin, a Gerard chodził wokół pokoju, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Był to kolejny dzień, kiedy słonce zalewało jaśniejącym blaskiem wszystko dookoła. Spojrzał na zegarek, do ustalonej godziny zostało jeszcze dużo czasu, ale on nie miał zamiaru go marnować. Coś kazało mu wyjść. 
Na zewnątrz powitał go siarczysty mróz, który nie był niespodzianką. Owinął się mocniej szalikiem i ruszył w stronę fabryki. Znowu maszerował Abbey Road. Kolejny raz zatrzymał się przy feralnej latarni, która była dla niego ważnym miejscem. 
Niezauważony stał przed fabryką, mrużąc oczy od mocnego blasku słońca. Przesunął ciężkie drzwi i wszedł do środka. Zamarł. Znał to miejsce, ale nie z powodu, że to tutaj dostawał zadania, ale ze swojego snu. Wszystko było identyczne, jak wtedy kiedy widzi to w nocy. Rozejrzał się, ale wokół nie było nikogo... Oprócz krzesła, na którym siedziała dobrze znana mu postać. Jak we śnie, miała worek na głowie. Jak we śnie, Gerard zaczął do niej podchodzić, chociaż nogi miał jak z waty. Nie rozumiał co się dzieje, wszystko było zaczarowane. Nic nie było takie, jak powinno być. 
Przy krześle upadł na kolana, kładąc dłoń na udzie Franka, jednocześnie zdejmując worek. Chłopak patrzył na niego oczami bez żadnych uczuć. Usta miał sine, jakby przesiedział tu całą noc. Gerard dopiero teraz zauważył, że i ręce, i nogi przywiązane ma do krzesła. 
- Frank? Frank, co się stało? - spytał. 
Odpowiedziała mu cisza, spojrzenie miodowych oczu bez wyrazu. 
- Czy on cię złapał? 
Way przysunął swoją głowę do twarzy Iero, składając na jego ustach delikatny pocałunek. Właściwie, tylko je musnął, jakby bał się, że od tego dotyku Frank się rozpadnie. Tym razem jego usta nie były tak gorące, jak je zapamiętał, ale zimne, jak gdyby wpadł do lodowatej wody.  Chłopak spojrzał na niego, a kąciki jego warg uniosły się lekko.
- Jesteś... - wychrypiał, zamykając powieki, kiedy Gerard przyłożył dłoń do jego policzka. 
- Uratuję Cie, Frank, złóż tylko takie życzenie nad naszymi sercami. Nic nie ma znaczenia, już nic nie jest takie samo. Gdyby nie ta wojna...
- Serca stają dziś w ogniu, poczuj jak moje kości płoną. To jest jak wojna. Prawdziwą wojną jest miłość. Pójdziemy na dno razem, albo nie pójdziemy wcale. - szepnął, uśmiechając się delikatnie, jego oczom, powrócił blask. Frank błyszczał, czy była to tylko wina słońca?
Gerard odwiązał jego nogi, zabierał się za ręce, została tylko jedna, kończył już, ostatni supeł, gdy... 
Huk. Spowija ich ciemność. Koniec świata?  Brunet leży na podłodze. Powoli otwiera oczy, widzi przewrócone krzesło i Franka, z głową obróconą w jego stronę. Myśli, że to zrzucają bomby i trafili gdzieś w fabrykę. Nie widzi płomieni. Nie widzi, też tego, że ubranie Franka przesiąka krwią, która wypływa z jego piersi. 
Gerard przysuwa się do niego, wszystko wokół wiruje. Źrenice szatyna roszerzają się, ciało drży. Ten obraz widział wiele razy, wie co on oznacza. Nie zdaje sobie sprawy, że Frank umiera. 
- Pójdziemy na dno razem, albo nie pójdziemy wcale. - powtarza Way. Iero próbuje  wygiąc usta w uśmiechu, ale nie ma siły. Jest coraz słabszy. Dusza ulatuje z niego z każdą sekundą. Nie ma już ratunku. Miodowe oczy zastygają. Łapie za jego policzki, jakby to miało cokolwiek zmienić. Gładzi je i szepcze, że to nie koniec. 
Frank odszedł. Misja Gerarda znowu jest sukcesem. Kolekcja sie powiększyła.
Pojawia się postać, która odpowiedzialna jest za śmierć Franka. 
Will podszedł i poklepał Gerarda w plecy, który klęczał przy ciele szatyna.
- Udało mi sie, prawda Poison? - wybucha śmiechem i kopie nogą brzuch Franka. - Śmieć. 
Brunet nie wie co robi. Jest już tylko marionetką z wyrwanym sercem, które odeszło razem z Iero. Jest już nikim. Wszytko się kończy. Tak, to koniec. Wyciąga pistolet, wymierza w Will'a i strzela. Nie zdążył nawet się bronić, przerażone, błękitne oczy są już martwe.
Gerard kładzie głowę na brzuchu Franka. Nie czuje ciepła, do którego dążył. Nie dochodzi do niego to co zrobił. Teraz to on jest zdrajcą. Odsuwa się, ale wciąż klęczy przy Franku. Łapie go za rękę, jakby ten miał mu uciec. Wszystko umazane jest krwią. Wciąż wpatrzony w jego oczy, łapie za pistolet, który klei się do jego dłoni. Nie panuje nad tym. Przykłada go do skroni. 
Ciemność. 
Zanim znajdziemy światłość, musimy nauczyć się żyć w ciemności.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz